EN

19.10.2020, 13:25 Wersja do druku

Wspomnienie o Henryku Boukołowskim

Odszedł Henryk Boukołowski, mój mistrz i nauczyciel teatru, u którego terminowałam długie lata - pisze Jolanta Hinc-Mackiewicz w Teatrologii.info.

mat. Teatrologia.info

Poznałam Henryka Boukołowskiego, mając szesnaście lat, na warsztatach teatralnych, które prowadził dla amatorskiego teatru w Olecku wraz z Magdą Teresą Wójcik, Bogusławem Parchimowiczem i Piotrem Proboszem.

Henryk Boukołowski reżyserował z najmłodszą grupą, w której się znalazłam, Antygonę Sofoklesa. To było moje pierwsze zetknięcie z „prawdziwymi” znanymi z telewizji aktorami i oczywiście bardzo chciałam dobrze wypaść. Pan Henryk zauważył to i dając mi fragment kwestii Ismeny powiedział: „O, przestraszyłaś się” i roześmiał się serdecznie, żeby rozbroić mój lęk i powierzył mi tę rolę. Już wtedy wiedziałam, że odtąd teatr dla mnie to będzie Teatr Adekwatny. A imieniem ISMENY nazwałam dwa swoje wieloletnie projekty edukacji teatralnej, które wymyśliłam dla suwalskiej młodzieży, sprowadzając dla niej najlepsze według mnie zespoły, np. z Berlina Teatr Derevo czy…Adekwatny.

Po pierwszym spotkaniu przyszło zaproszenie do Warszawy i Podkowy Leśnej, gdzie z Tomkiem Wójcikiem i jeszcze jednym naszym rówieśnikiem spędziliśmy resztę tych pamiętnych wakacji, podczas których Pan Henryk powiedział, że pokaże nam tradycyjny, nieciekawy teatr i zaprosił na Sen nocy letniej Shakespeare’a, zdaje się, że do Teatru Nowego. Wtedy już patrzyłam na teatr Jego oczyma. Dostrzegałam śmieszność kostiumów, charakteryzacji i umownej konwencji. W wypracowaniach szkolnych pisałam potem o Wielkiej Reformie Teatru…

To były zupełnie niespotykane –Oboje: Magda Teresa Wójcik i Henryk Boukołowski już wtedy nawiązali prawdziwą relację z moimi rodzicami i zaofiarowali, że się mną zaopiekują, jeśli zechcę studiować w Warszawie. Pamiętam niezwykłą wizytę w Suwałkach w pierwszy dzień stanu wojennego, kiedy przyjechali (bo obiecali!) do moich rodziców po prowiant mimo kordonów wojska i milicji, a potem następnego dnia cało i zdrowo wrócili do Warszawy. Kiedy rok później rozpoczęłam studia na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, znalazłam w Adekwatnym swój drugi dom, a na Piekarskiej u Pana Henryka i w Podkowie Leśnej u Wójcików wsparcie, często ciepły posiłek i żartobliwy uśmiech. Ten uśmiech, Wuj Henryk, jak pozwalał mi siebie nazywać, miał dla każdego.

Pan Henryk jako dyrektor dbał o wszystkich w teatrze, nie tylko o aktorów, adeptów jak ja, ale i widzów. Zawsze miał dla nich ciepłą herbatkę z PEWEX-u, kupioną za własne pieniądze (zamienione na „bony dolarowe”). Uczył mnie parzyć ją w dzbankach tak, by była aromatyczna i bardzo mocna. Była to wówczas, jestem pewna, najlepsza herbata w Warszawie, podawana z sercem i uśmiechem, by każdy widz, otrzymując ją w chińskiej porcelanie, kiedy już się wspiął na wysokie trzecie piętro kamienicy na Brzozowej, gdzie się mieścił Adekwatny, wiedział, że jest mile widzianym gościem. Celebrowanie rytuału picia herbaty widzowie bardzo doceniali. Tym bardziej, że Pan Henryk sam nalewał herbatę pierwszym kilkunastu widzom. Musiała z rąk Mistrza smakować specjalnie! Nie tylko dlatego, że smak napoju był wykwintny, ale zderzenie tej gościnności i serdeczności z zamierzoną programowo ascetycznością formy prezentowanych spektakli było odbierane jako podkreślenie znaczenia rytualnego charakteru spotkania. I dla aktorów i dla publiczności ten charakter święta w spotkaniu z publicznością był istotnym, często przez twórców Adekwatnego podkreślanym elementem zdarzenia teatralnego. I publiczność tę rytualność czuła i kochała, celebrowała wspólnie, przychodząc na kolejne i kolejne przedstawienia.

W tych okropnych czasach stanu wojennego, kiedy zaczynałam studia i kilka lat później, kiedy nikt z nas nie przypuszczał, że to się wszystko zmieni, że będziemy żyć w wolnym kraju, Henryk Boukołowski każdy sezon rozpoczynał swoim monodramem Obrona Warszawy. Rzecz o Stefanie Starzyńskim. Miałam to szczęście, że kilkukrotnie pozwolił mi obsługiwać „multimedia”, czyli włączać przeźrocza ze zdjęciami Prezydenta Stefana Starzyńskiego i obrońców Warszawy. Dzięki temu zrozumiałam, jak wykorzystuje obraz do współtworzenia spektaklu, podziwiałam Jego kunszt słowa, kiedy bezbłędnie i błyskawicznie przeistaczał się z postaci w postać, nie tracąc wiarygodności, nie przekraczając granicy patosu i wzruszenia widzów, za którym pozostawał im już tylko szloch. Podobną funkcję miałam w spektaklu reżyserowanym przez mojego Mistrza – Totentanz in Polen według poematu Stanisława Grochowiaka opartego na ilustrowanym rysunkami dzienniku żołnierza Wehrmachtu z września 1939. Siedząc w pierwszym rzędzie, bezszelestnie przekładałam slajdy, by nie przeszkadzać hałasem widzowi i rozświetlałam obraz przez ogromny opornik. Tak liczyło się dla Boukołowskiego wrażenie widza. Miał dla publiczności ogromny szacunek i tego wymagał od nas – wszystkich współpracowników. Nigdy nie zapomnę drugiej po premierze prezentacji tego tytułu w 1983 roku. Spektakl rozpoczął się tuż po gorącym, choć dość często powtarzającym się sporze w ogólnej garderobie, kiedy Magda Teresa Wójcik zarzuciła kolegom, że jako „zwykli zawodowcy” po szkołach, czekają tylko na końcówki, czemu oczywiście zaprzeczyli. Tego wieczora, Pan Boukołowski zasiadł koło mnie w pierwszym rzędzie, żeby ocenić pracę kolegów. I nagle zaczęło się: zobaczyłam jak dystyngowany, poważny Pan Henryk zagryza paznokcie i zamyka oczy. Pewien młody (będący wtedy na topie) aktor, w garderobie dość arogancko odpowiadający Magdzie Wójcikowej, przysnął chyba po drugiej scenie, tyłem odwrócony do publiczności i odpowiadając protagoniście granemu przez Bogusława Parchimowicza – wypowiedział kwestię z końca przedstawienia – zamiast z początku. Pozostali aktorzy kontynuowali, chyba nie zdając sobie sprawy z tego, co zaszło.(Wszystko było jeszcze bardzo świeże po premierze, bo to drugie przedstawienie, a w scenariuszu pewne wątki się powtarzały.) Widząc przerażenie w oczach odtwórcy głównej roli, który musiał odpowiedzieć zgodnie z sensem poematu, niezauważalnie dla widza przerzuciłam obraz na jeden z końcowych slajdów. Widziałam zdenerwowanie reżysera, który już się pewnie zastanawiał, co powie publiczności, kiedy spektakl skończy się po piętnastu minutach, zamiast po godzinie (tyle trwała większość przedstawień w Adekwatnym).

Wtedy wkroczyła genialna, nieodżałowana śp. Pani Magda, dramatycznym głosem krzycząc: „Nie, Polacy!”. I gwałtownie rzuciła w stronę grupy kolegów na scenie rekwizytem, specjalnie przez siebie do tego przedstawienia wyszukaną przedwojenną zabawką – malutkim konikiem na biegunach. I kontynuowała swoją kwestię, którą pozwoliła zatoczyć koło poematu i wrócić do zagubionego początku opowieści. Koledzy się obudzili i przerazili, bo Magda TeresaWójcik – mistrzyni improwizacji (jak w spektaklu Teatru Telewizji Relacja czy Joanna d’Arc) często zmieniała tekst, zmuszając partnerów scenicznych do reagowania. Temperatura tego spektaklu była taka, że moje koleżanki z polonistyki obecne na nim, wyszły zapłakane, jak wielu widzów, nie tylko dlatego, że relacja kampanii wrześniowej widzianej oczyma Niemca pogardzającego Polnische Wirtschaft kłóciła się z przerażającym obrazem wykonanych przez niego rysunków, które stanowiły multimedia w tym spektaklu. Pan Henryk po zakończonym spektaklu powiedział kolegom tylko: „A nie mówiliśmy?”

Henryk Boukołowski umiał wzruszać i zachwycać. Kult słowa przejawiał się w wyborze literatury, którą adaptował do przedstawień, przede wszystkim najlepszych polskich poetów romantycznych i pisarzy współczesnych. Nie było żadnych kompromisów, żadnych szmir. „Najsłabszym” tekstem w Adekwatnym była chyba (prozaiczna w formie) Pętla Marka Hłaski, a może Ciemności kryją ziemię Jerzego Andrzejewskiego. Boukołowski był niezłomny w swoich wyborach artystycznych, ale też niezwykły w swej czułości do widza, kiedy po każdym spektaklu, wyczerpującym monodramie czy spektaklu wieloobsadowym, w którym często grał wiodącą rolę, zostawał, by rozmawiać z widzami o zawiłościach poetyki Norwida, jak w Promethidionie czy Miłoszowym Traktacie moralnym lub o sensach jakiegokolwiek innego przedstawienia.

Wszyscy byli po spektaklu zmęczeni, ale nie On. Bardzo o to dbał, by spotkanie z widzami się odbyło. Czasami trwało ono tyle, co przedstawienie. Nie zawsze to otoczenie rozumiało. Ja pojęłam sens tych spotkań, kiedy zaczęłam sama prowadzić swój teatr i musiałam sobie wychować widza, by zaczął rozumieć i cenić mój teatralny język. I przeniosłam metodę Boukołowskiego nie tylko do prowadzenia aktora, ale i budowania relacji z widzem: herbata, rozmowa i stały nieodwołalny termin spektaklu, choćby się waliło, paliło. Tego też uczyłam moich aktorów, bezwzględnie wymagając dyscypliny.

W Adekwatnym grało się w niedziele dwa przedstawienia i jedno w poniedziałek, kiedy inne teatry były zamknięte, więc zawsze można było liczyć na wiernych widzów i dostępność aktorów zatrudnionych gdzie indziej. A chętnie przychodzili czerpać z warsztatu Mistrza, wiedzieli, że był gwiazdą Teatru Polskiego w Warszawie i Ateneum, a sam z tej kariery dobrowolnie zrezygnował u szczytu powodzenia. Pan Henryk ze śmiechem opowiadał, że to były czasy, kiedy często mu się zdarzało, że jako gwiazda teatru był wożony za darmo przez taksówkarzy! Że z kilkoma narzeczonymi umawiał się naraz w jednym miejscu, by się ich w ten sposób pozbyć, kiedy się panie poznają.

To wszystko porzucił, by z Magdą Teresą Wójcik stworzyć jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny Teatr Adekwatny. Grali w nim znakomici aktorzy: m.in. śp. Elżbieta Osterwianka, śp. Tadeusz Wieczorek, śp. Roman Kłosowski, ale i Olgierd Łukaszewicz, Krzysztof Stroiński, Danuta Stenka i wielu, wielu innych. Z teatrem na Brzozowej współpracowali, a często przychodzili także, by się spotkać i rozmawiać w garderobie pisarze (m.in. Ryszard Kapuściński – z pozoru skromny w obejściu, jednak absorbujący uwagę), muzycy (Elżbieta Sikora, Elżbieta Gajewska, Jan Stanienda, Krzysztof Jakowicz, Stanisław Skoczyński), scenografowie (Magdalena Tesławska, Maria Terlecka) i kompozytorzy (Zygmunt Konieczny, Marcin Błażewicz). Dyrygent Henryk Czyż spełnił w Adekwatnym swoje marzenie –napisał scenariusz Peer Gynta, wyreżyserował swoje przedstawienie i zagrał w nim sam u boku Henryka Boukołowskiego i Magdy Teresy Wójcik.

Adekwatny bardzo dużo grał nie tylko w Warszawie, ale w całej Polsce, odwiedzał małe kluby, także za granicą. To była scena otwarta. Pan Boukołowski zapraszał inne zespoły i twórców, by mogli prezentować swoje działania w Warszawie. Nobilitacją było zagrać w Adekwatnym. Teatr ten miał w maleńkiej czarnej sali w Stołecznym Domu Kultury Nauczyciela swoją wierną stałą publiczność po wielokroć przychodzącą na te same i wszystkie przedstawienia. Stałych widzów Pan Henryk rozpoznawał i serdecznie witał.

Gdy recytującego poezję Henryka Boukołowskiego można było niemal każdego tygodnia usłyszeć w Polskim Radiu, gdy Magdę Teresę Wójcik po sukcesach filmu Matka Królów Janusza Zaorskiego fetowano w Polsce i świecie, kiedy Adekwatny stanowił niepodważalną markę aktorstwa, po latach pielęgnowania w czasach zniewolenia komunistycznego kultu polskości i prymatu znakomitej polskiej literatury (choć prezentował ten teatr też znakomite teksty literatury światowej) – kilka lat po odzyskaniu niepodległości, u szczytu powodzenia, wyrzucono niezłomnych twórców Adekwatnego z ich siedziby, odebrano dotację. Tułali się jeszcze wiele lat po scenach warszawskich, skutecznie wywalczyli w sądzie przywrócenie dobrego imienia oskarżeni przez współpracowników – zaprzańców. Próbował Henryk Boukołowski jeszcze zarazić młodsze pokolenie twórców ideą rozmowy, tworząc klub artystyczny pod nazwą Lokal Użytkowy, prowadzony przez Stowarzyszenie Teatr Adekwatny. Zagrałam tam kilka wyreżyserowanych przeze mnie przedstawień, przede wszystkim monodramów, jeden spektakl grany przez zespół dziecięcy. Przychodzili je oglądać nasi wspólni znajomi zdziwieni, że próbuję tak wiele powtórzyć w mojej pracy z młodymi aktorami z metody Adekwatnego. Nie zapomnę tych ogromnie ważnych dla mnie słów Pana Henryka i Pani Magdy, które wtedy padły, że to ważne, że kontynuuję w ten sposób ich misję i sposób grania, ich myślenie w teatrze, i że być może jestem ich jedyną. prawdziwą spadkobierczynią. Te słowa były dla mnie zaszczytem – ale przede wszystkim zobowiązaniem.

Pan Henryk zatrudniał mnie osiem lat w Adekwatnym, pomagał o wiele dłużej. Dbał przez wiele lat o Elżbietę Osterwiankę, córkę Juliusza Osterwy. Nie tylko grała w Adekwatnym, ale była stale obecnym uczestnikiem ważnych wydarzeń w tej teatralnej rodzinie. Rekomendowała Henryka Boukołowskiego i Magdę Teresę Wójcik jako kontynuatorów myśli i metody Osterwy, czyniąc Pana Henryka swym spadkobiercą i powierzając Mu zapiski swego ojca. Wuj Henryk pozwolił mi po śmierci Elżbiety, na jej wyraźną prośbę, mieszkać w jej maleńkim mieszkaniu przy ulicy Świętojerskiej na ostatnim roku studiów, bym mogła dokończyć pisanie pracy magisterskiej. A po latach pomógł tak moim dwojgu dzieciom na początku studiów, przygarniając je i pozwalając im niemal dwa lata mieszkać z Nim razem.

Ten Pan Henryk zawsze pogodny, pogodzony z tym, co Go spotyka, odszedł niesprawiedliwie potraktowany przez los i historię. Zawsze marzył o otwarciu studium aktorskiego, by nauczać sztuki słowa, poezji. Nie zrealizował tej idei, choć to On był mistrzem kunsztu słowa.

Na zawsze w mojej pamięci pozostanie Jego niezwykły ciepły głos podający poezję tak, że wszystko w niej jest jasne, piękne i zrozumiałe. Za to kochali Go radiowcy, bo wchodził do studia i tak właśnie czytał wszystko à vista. Tak wspaniale jest móc nadal usłyszeć jego charakterystyczny głos, kiedy czytał poezję w Drugim Programie Polskiego Radia. Za to przypomnienie jego kunsztu codziennie rano w tygodniu tuż po jego śmierci w cyklu Wiersz na dzień dobry – wielkie podziękowanie kieruję ku redaktorom radiowej Dwójki.

Pozostanę dozgonnie wdzięczna Henrykowi Boukołowskiemu za obudzenie we mnie miłości do teatru, którą starałam się przekazać dziesiątkom moich wychowanków w Teatrze Efemerycznym, różnych teatralnych i edukacyjnych przedsięwzięciach. Może udało mi się zaszczepić tę miłość kilkorgu, kilkunastu…

Jestem dumna, że mogłam u Jego boku grać w wielu przedstawieniach, że rola Leni w Procesie Franza Kafki, gdzie kreował Józefa K., pozwoliła mi uwierzyć w siebie i zrozumieć, jak buduje się rolę.

Dziękuję Ci, Wuju Henryku za Twoje ciepło, za Twoją miłość do ludzi i poświęcenie dla nich. I wybacz, że nie mogliśmy nic zrobić, byś nie umierał samotnie w szpitalu w tym potwornym czasie. I pandemia nie jest tu żadnym usprawiedliwieniem. Choć wiem, że teraz się uśmiechasz, jak to było zawsze w Twoim Adekwatnym, zanim Ci go nie odebrano. Wieczny odpoczynek racz Mu dać, Panie!

Tytuł oryginalny

Wspomnienie o Henryku Boukołowskim

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Jolanta Hinc-Mackiewicz

Data publikacji oryginału:

14.10.2020