EN

9.10.2020, 09:23 Wersja do druku

Henryk Boukołowski: święto do granic szczęścia

Odszedł Henryk Boukołowski (1937-2020). Był już od dawna nieobecny. Teatr Adekwatny zgasł przed nim, a on sam, schorowany, nie mógł już sprostać własnym wyobrażeniom, czym powinno być spotkanie z widzem - pisze Tomasz Miłkowski w Dzienniku Trybuna.

mat. Filmu Polskiego

Ku swemu własnemu zdumieniu zaraz po studiach sięgnęło po niego kino. Chłopak o delikatnej urodzie, z wycofanym uśmiechem, obdarzony oryginalnym głosem mógł na ekranie zrobić furorę, bo kamera go lubiła. Ale wolał teatr. Tylko inny od tego, w którym zaczął pracować. Mimo że zaprosiły go do siebie czołowe stołeczne sceny (najpierw Ateneum, potem Polski), nie znalazł w nich atmosfery święta, którym powinien być dla niego każdy spektakl. Stąd ucieczka do innego teatru, wymyślonego wraz z Magdą Teresą Wójcik. Do Adekwatnego. Narodził się w Cieszynie, gdzie grał i reżyserował w miejskim teatrze wielkie spektakle (m.in. Kordiana), a potem przeniósł na warszawskie Stare Miasto.

Adekwatnemu poświęcił bez mała całe życie, jeśli nie liczyć częstych wizyt w Polskim Radiu i dubbingu, rzadszych w filmie, czy sporadycznych gościnnych reżyserii w różnych teatrach. W Adekwatnym wyreżyserował i zagrał w mniej więcej 40 spektaklach, wśród których znalazły się perły polskiego monodramu, triumfujące na wrocławskich festiwalach teatru jednego aktora: Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha wg Gałczyńskiego (1974), Improwizacje wg Mickiewicza (1974), Promethidion wg Norwida (1977), Obrona Warszawy - rzecz o Stefanie Starzyńskim (1979), Repetycja według Dwunastu Błoka (1980).

Poznałem go bardzo dawno, jeszcze w czasach Ateneum, kiedy Henryk Boukołowski grał w „Ryszardzie III" Jacka Woszczerowicza (1960) rolę hrabiego Richmonda, następcy upadłego Ryszarda. To był zaledwie epizod. Boukołowski wkraczał triumfalnie pod koniec sztuki obwieścić swoje zwycięstwo, ale była w tym triumfie zapowiedź przyszłej klęski. „Ryszard III" stał się jego obsesją. Wracał do niego wielokrotnie, reżyserował w adaptacji i przekładzie Woszczerowicza w Cieszynie (1964), grał tam też tytułową rolę, potem w Adekwatnym (1997), a po drodze w Rozmaitościach (1982). Z całą pewnością bezgraniczne oddanie Woszczerowicza teatrowi patronowało walce Henryka o nowy teatr. Szukał teatru idealnego.

Widywaliśmy się na wielu festiwalach, przychodziłem do Adekwatnego na Jezuicką, czasem nawet prowadziłem po spektaklach rozmowy z widzami. Jego monodramy nieodmiennie budziły żywy oddźwięk. Toteż kiedy przygotowywałem wraz z Wiesławem Gerasem książkę „Czy teatr jednego aktor jest teatrem ubogim" (2011), poprosiłem Henryka, żeby zaakceptował zredagowaną przeze mnie jego wypowiedź o teatrze i monodramie - fragment wywiadu sprzed lat, którego udzielił mi dla „Trybuny" z okazji 20-lecia Adekwatnego (1984). Autoryzował ją ponownie i weszła do książki. Teraz, kiedy już odszedł, przytaczam ten wywiad w całości, bo odsłania teatralną filozofię tego natchnionego artysty.

Jak doszło do powstania Adekwatnego? Zdobyłeś dość prędko pozycję zawodową, a więc nie wchodził w rachubę motyw niedowartościowania i poszukiwania satysfakcji zastępczej?

Chyba zawsze chciałem, aby każde przedstawienie, w którym uczestniczę, było świętem do granic szczęścia, aby było wspólnym, ważnym przeżyciem. Taka skłonność do idealizmu. Dość szybko zorientowałem się, że to nader rzadkie w teatrze. Miałem poważne zastrzeżenia i do siebie, i do innych. Nie potrafiłem określić, gdzie tkwi błąd, ale czułem, że do teatru trzeba podchodzić inaczej.

Ponieważ nie lubię rujnować, starałem się szukać miejsca i sposobności, aby stworzyć, w warunkach najmniej przychylnych, teatr, który się nawykom teatralnym oprze, dzięki swej istocie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności moim najbliższym współpracownikiem przy budowaniu tego teatru stała się Magda Teresa Wójcik, z wykształcenia inżynier, patrząca inaczej, chyba poważniej na zjawisko teatru niż środowisko z drugiej strony rampy.

Początkowo dzieliłeś pracę między teatr tradycyjny i ten drugi, poszukujący. Czy to był brak zaufania?

Po części była to wstrzemięźliwość tych, którzy mogli pomóc, ale nie byli pewni, czy warto, po części sam nie byłem przekonany, czy to może mieć znaczenie. Zaczęło się od skromnej próby.

Czy to znaczy, że Adekwatny nie miał od początku określonego programu, który powolnie zyskiwał realny kształt?

Nie mogę powiedzieć, że realizuję z góry założony program. Program wciąż powstaje na nowo, wsparty przedstawieniami i przeczuciami, a od pewnego czasu również doradztwem publiczności. Zdał egzamin bardzo prosty pomysł, że w naszym teatrze widz wbrew wielowiekowej tradycji może przemówić, powstaje szansa porozumienia, również uczenia się od widza.

Na czym wobec tego polega trudna do niezauważenia konsekwencja w poszukiwaniach przez te lat dwadzieścia. Bez programu?

To nie tak. Program w pewnym sensie istniał od początku, miałem go na końcu języka, ale nie potrafiłem zwerbalizować. Od wielu lat zyskał już on formę swoistej konstytucji artystycznej, założeń naszego teatru. Wiemy, na czym chcemy się opierać, czego bronić, czemu się przeciwstawiać. Mówię, żeby nie było wątpliwości, o programie w kategoriach artystycznych. Teatr nie jest młotkiem, a społeczeństwo nie jest gwoździem.

Jakie są najważniejsze motywy tej konstytucji artystycznej?

Równoprawność elementów teatralnych, szukanie nowych form - nigdy nie ma u nas na przykład scenografii tradycyjnej, raczej operowanie skrótem, a najważniejsze - wspólna gra wyobraźni, gra wrażliwości obu stron.

Bez względu na temat?

Przeciwnie. Spośród 35 naszych premier aż 20 pozostało w żelaznym repertuarze.

O czym to świadczy? O wytrwałości?

Nie tylko. Sam mam naturę skłonną do wątpliwości, idealizacji. Na szczęście zrozumiałem, że aby zachować moralne zdrowie, muszę obcować z wartościami, które to zdrowie dają. Zrozumiałem, że wielu ludziom jest to potrzebne. Nie tylko mnie. W swoim życiu potrzebujemy wartości moralnych, niezmiennych, do których zawsze można się odwołać i które wymagają pielęgnacji, zwrócenia ku źródłom, ku tradycji. Popadamy często w zwątpienie o wartościach, które wniosły poprzednie pokolenia, ulegamy złudzeniom, fałszywym mitom, gubimy się. Chciałem więc teatru, który byłby obrazem tej części społeczeństwa, która wcale nie jest mała, może nie jest krzykliwa, ale która naprawdę wie, co jest trwałe, co jest twórcze. Dlatego potrzebne mi są stale w repertuarze „Improwizacje", „Promethidion", „Wyzwolenie", „Treny" - mówię o tym nurcie Teatru Adekwatnego, którego jestem animatorem. To są wszystko słowa - „testamenty czynu", jak powiedziałby Norwid. Muszą wśród nas żyć, przywracają równowagę, która stale jest narażona na zachwianie, przywracają równowagę duchową, uczą odróżniania tego, co istotne od tego, co zewnętrzne. Dzisiaj to, co „twórcze" często utożsamia się błędnie z tym, co krzykliwe, głośne, papuzie. Jest to symptom nie najlepsze wystawiający świadectwo naszym czasom. My bronimy tego, co twórcze inaczej, co zakorzenione w tradycji narodowej i kulturze humanistycznej, co godne kontynuacji.

Adekwatny nie jest więc teatrem dla każdego.

Nie wierzę w teatr dla każdego. Teatr, każde zjawisko w sztuce przeznaczone jest dla zwolenników. Wzajemna sympatia określa atmosferę twórczą. Jeśli do teatru przychodzi ktoś, kto nie lubi teatru w ogóle albo nie lubi tego właśnie teatru, albo nie chce ulec klimatowi - psuje pracę. Teatr jest formą wyrafinowanej rozmowy, dialogu prowadzonego przez ludzi, którzy grzeszą dobrymi formami. Potrafią w sposób niezwykle delikatny ujawnić, jak ten dialog jest wzajemnie rozumiany. U źródła teatru istniała też potrzeba prawdy o nas samych, której w innej formie artystycznej nie sposób określić. Do teatru przyciągała nas potrzeba przyjrzenia się sobie przez kogoś innego, dostrzeżenia nici, które tworzą kontekst zdarzeń, decyzji, usiłowań, zachowań. Gdyby Kreon żył i mógł przyjrzeć się swemu losowi, spisanemu przez Sofoklesa, prawdopodobnie wielu racji, które uważał za niepodważalne, nie wcielałby w czyn.

O tym samym mógłby się dowiedzieć z literatury, nie wspominając o bardziej nowoczesnych formach przekazu: filmie, widowisku telewizyjnym, słuchowisku radiowym.

Teatr jednak nie oddal jednej rzeczy tym nowym środkom zapisu, a nie dysponuje taką możliwością również literatura. Nie oddał autentyczności obcowania w danym momencie, w tej chwili. Dlatego teatr jako zjawisko istnieć będzie dopóty, dopóki ludzie nie utracą pewnego poziomu swego duchowego rozwoju. Tak długo będzie potrzebny.

Bez teatru jednak można się obyć, a odpływ widowni z teatrów w ostatnich latach o czymś świadczy.

Wielu ludzi może obyć się bez teatru. Można bez teatru żyć. Ale jeśli ktoś pragnie wartościować jakość swego życia, takiemu człowiekowi teatr jest i będzie potrzebny.

Teatr, ale jaki?

Teatr prawdziwy rodzi się w walce, w konflikcie. Różnie się to może w pracy manifestować, ale musi to być rzeczywiste starcie i racji, i osobowości. Jeśli mi czegoś w teatrze brakuje, to właśnie realizacji konfliktu. Najczęściej widzimy opowiadanie o konflikcie, ale nie konflikt. Coś z tego ideału, jaki mam na myśli, było w inscenizacji „Historii konia" Towstonogowa. Aktorzy podporządkowali się reżyserowi w walce. Był to wspaniały teatr autorski. U nas dążył w tym kierunku - w ostatnich swoich pracach - Konrad Swinarski. To też był teatr autorski.

Żądasz od artysty oddania się sztuce aż do granic fizycznych możliwości. Czy to nie za wiele?

Sztuka spełnia się wówczas, gdy dokonuje się akt oddania w imię myśli. Zdarzyć się tak może wobec zwolenników. Czy taki teatr może grać częściej niż raz, dwa razy w tygodniu? Nie. Nie jest to teatr przeznaczony do upowszechniania literatury Jest to miejsce, w którym chwile przeżycia urastają do rangi literatury. Lubię oglądać, kiedy Magda Teresa Wójcik gra niektóre swoje monodramy, na przykład „tak tu cicho u zmierzchu". Były różne przedstawienia, każde wybitne, ale niektóre wielkie. Im częściej ociera się o tę wielkość, tym mądrzejszy i spokojniejszy jest człowiek. Takie przedstawienia dają jakąś niezwykłą siłę. Mnie samemu teatr potrzebny jest, by widzieć świat we właściwych proporcjach. A takie widzenie pojawia się i utrwala po wspólnym przeżyciu.

Tytuł oryginalny

Henryk Boukołowski. Święto do granic szczęścia

Źródło:

„Dziennik Trybuna” nr 201