EN

14.07.2020, 10:08 Wersja do druku

Beret Bergmana. Na sto drugie urodziny

Ingmar Bergman


Na sto dwa

Ingmar Bergman kończyłby właśnie równo 102 lata, ale – uwaga, spojler – po śmierci już nic się nie kończy, bo już się skończyło. Dożył 89. urodzin, osiągnąwszy wielką sławę, wielki sukces i wielkie spełnienie, i chyba można powiedzieć o nim jak o Abrahamie i królu Dawidzie, że zmarł w odpowiednim czasie, przeżywszy swe życie, „w pięknej starości, sędziwy i syty dni” (Rdz 25,8; 1 Krn 29,28). Z tym umieraniem jeszcze poczekajmy, to za chwilę, na razie dajmy mu pożyć, tworzyć.

Urodził się 14 lipca 1918 r., pod koniec wielkiej wojny, w samym środku epidemii hiszpanki, pod znakiem Raka. W czary nie wierzę, ale urodzenie, czy wierzysz, czy nie, i tak ci się sprawdzi. Bergman był Rakiem tak jak Czesław Miłosz, jak Kafka, jak Paweł Demirski, jak księżna Diana… Bycie Rakiem to jest wyrok na wrażliwość ani miłą, ani lekką w posiadaniu, będącą nadwrażliwością.

Bojaźń i drżenie

Bergman był z wrażliwców, wszystko czuł bardziej. Cierpiał na nerwicę, zaburzenia odżywiania, zespół niespokojnych nóg, erotomanię, jesieniarstwo, no i, przy okazji, talent, ściśle powiązany ze stanem swej duszy. Jeśli lęk to produkt uboczny bycia człowiekiem wrażliwym, to gdy masz go tyle, że ci się przelewa – albo zostajesz wariatem, albo zostajesz artystą, albo i to, i to. Jak pięknie napisał Michał Oleszczyk u siebie na Fejsie: „Wymień mi cokolwiek, a ja na pewno kiedyś już się tego bałem”. W dokumencie o Bergmanie (odnośnik na końcu) twierdzą coś podobnego: „Lęki są częścią europejskiej szkoły artystycznej”. Płodność artystyczną łacina nie bez przyczyny nazywa furor poeticus, czyli szałem twórczym, obłędem, odpałem. Artyści, a już zwłaszcza wielcy, to nie są normalni ludzie… Na większości zdjęć zobaczą Państwo Bergmana uroczo uśmiechniętego, ale make no mistake: uśmiech jest nerwowy i tego rodzaju, który coś pod spodem skrywa.

We wnętrzu człowieka jest jak w środku ciała – ciemno, MROCZNIE. Może Ingmar Bergman nie miał w sobie więcej mroku niż dowolny inny człowiek, tylko więcej swego cienia dopuszczał do świadomości? Im bardziej bał się wszystkiego i wszystkich, tym bardziej wszyscy bali się jego. Moje osobiste doświadczenie bania się Bergmana wiąże się z obranym kierunkiem studiów. Studiowałem filmoznawstwo i zawsze mi groziło, że Bergman wypadnie na kobyle z historii kina. Sam się skazałem na „ciężkie bergmany”, bo na takich studiach nikt nie pyta o zdanie, czy raczyłeś to obejrzeć. Bergman to jeden z tych wielkich, których „nauka o filmie” nie dała rady mi obrzydzić, jeszcze tylko Wajda, Visconti i Kubrick przeżyli tę próbę ognia. Tymczasem myśmy wszyscy woleli von Triera, on był wspaniały naprawdę, a nie na słowo honoru boomerów.

Bergman to towering figure – postać, ktoś, wielkość, a był wielki też fizycznie, wysoki jak Lupa. Do dziś rzuca długi cień.

Rok myśliwego

1957 to był jego rok. Rok myśliwego, rok znoszenia łupów (z Berlina i z Cannes). Dwanaście miesięcy triumfów i zdychania, cierpiał bowiem na żołądek, co mu nie przeszkodziło nakręcić trzy filmy, i to jakie, m.in. Siódmą pieczęć i Tam, gdzie rosną poziomki, i wystawić cztery przedstawienia, w tym słynnego, wielkoobsadowego Peera Gynta w Malmö. Skrupulatni wyliczają mu ponadto, ile miał podówczas kobiet i czy umiał policzyć, ile i z kim ma dotąd dzieci.

Nikt nie wiedział, jak on to w ogóle robi, on sam tego nie wiedział, ale nie po to jest się artystą, żeby rozumieć swój talent, lecz po to, by go używać. Bergman używał talentu i używał życia. Po angielsku się mówi, że ktoś jest larger than life: że żyje „za dużo”, jakby jedno życie mu nie wystarczało. Tą liczbą dzieł, dzieci, sukcesów, partnerek mógłby poobdzielać wielu, lecz czysto egoistycznie zagarnął wszystko dla siebie. W podobnie morderczym tempie pracował Rainer Werner Fassbinder, ale on przynajmniej w końcu się wykończył, nie dożył starości. Bergman był nie do zdarcia nawet dla samego siebie.

Do 2003 roku „zrealizował czterdzieści osiem filmów (przeważnie według własnych scenariuszy), wystawił sto dwadzieścia pięć spektakli teatralnych, dwadzieścia telewizyjnych, trzy opery, wyreżyserował około czterdziestu słuchowisk radiowych, napisał dwanaście scenariuszy dla innych reżyserów i dziewiętnaście dramatów oraz dwie książki o swoim życiu i twórczości” (Tadeusz Szczepański, Zwierciadło Bergmana). Był więc reżyserem, choćby ilościowo patrząc, najpierw teatralnym, a filmowym potem, chociaż właśnie z tego „potem” jest najbardziej znany.

Filmowy – też

Znają go Państwo jako twórcę filmów, jako kanon kina i tego nikomu nie trzeba tłumaczyć. Każdy kiedyś słyszał o Siódmej pieczęci, o Tam, gdzie rosną poziomki, o Personie, o Szeptach i krzykach, o Fanny i Aleksandrze. To niby są filmy, ale gdy się lepiej przyjrzeć, nowoczesnym okiem wychowanym na YouTubie, widać ich sceniczność. Te ciągłe zbliżenia, niefilmowe monologi i nieśpieszny montaż. Widać, że kręcił to człowiek teatru, dorwawszy nową zabawkę i nowy dostęp do twarzy aktora. Chciał tworzyć „bardziej od Strindberga”, założyciela Intima Teater: bliżej aktorów i bardziej intymnie.

Teatr był jego całożyciową fascynacją, ale co ciekawe, gdy coś kręcił o teatrze, to najczęściej o obrzeżach: o teatrze lalek i o cyrku. (Lalkarze mnie zjedzą za te „obrzeża”, cyrkowcy nie robią fochów). Wieczór kuglarzy to jego film cyrkowy, Fanny i Aleksander – jego film lalkarski.

Bergman powiedział w wywiadzie, że teatr to był jego zawód, a kino to było hobby, ale nie powiemy, że w teatrze „pracował”, a w kinie „się spełniał”, bo to drugie robił w obu tych dziedzinach naraz i gdyby nie scena, mógłby nie zostać tak wielkim filmowcem. Dyrektorował w Helsingborgu (dostał stanowisko w wieku 26 lat!), potem w Teatrze Miejskim w Malmö, potem w stołecznym Dramaten, czyli Królewskim Teatrze Dramatycznym – szwedzkiej scenie narodowej, a reżyserował „wszędzie”, również za granicą. Kto wiedział, że w Londynie wystawił Heddę Gabler z samą McGonagall w roli tytułowej? Ja też nie!

Wystawiał największych, wszystkich świętych sztuki: Ibsena, Strindberga, Szekspira, Czechowa, Moliera, Eurypidesa, Büchnera, Brechta (raz), Goethego, Kafkę, Weissa, Williamsa, a nawet Lorcę! Inscenizował również Czerwonego kapturka i samego siebie. Demirskiego nie wystawiał (smutek), ale Gombrowicza owszem, o czym napiszemy niżej, w sekcji polskiej artykułu.

Z przyczyn obiektywnych nie widziałem żadnego spektaklu Ingmara Bergmana (nagrania to nie spektakle).


"Fanny i Aleksander" w reż. Łukasza Kosa, Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy

Niedzielne dziecko

Flaubert był dzieckiem lekarza, Czechow był lekarzem, Kafka i Schulz – synami kupców, a Ingmar Bergman i tak byśmy się domyślili, że ojca miał duchownego – pastora. Pochodził, jak powiedziałby Jerzy Pilch, z „porządnej luterskiej rodziny”, co kojarzy się z rygorem i północną surowością. Podobno miał nielekko w dzieciństwie i podobno zmyślał jak ta babcia u Masłowskiej: „Opowiadała mi te swoje pyszne historie, jak pojechała na ten obóz koncentracyjny. Moim zdaniem trochę zrzyna z Czterech pancernych i ’Allo ’Allo!, ale niech jej tam. W końcu jest postmodernizm” (Między nami dobrze jest).

Tym, czego Bergman na pewno nie zmyślił, są jego daddy issues. Przypomnijmy: syn pastora, drżący przed swym ojcem, co przez całą twórczość starał się przepracować, wyegzorcyzmować. Urodził się w niedzielę, czyli powinien być leniem, ale pamiętajmy, że w domu Bergmanów niedziela to był dzień pracy. Od dnia swych urodzin zatytułował książkę wspomnieniową Niedzielne dziecko.

Niedaleko trzeba szukać, by zobaczyć ojca w filmach jego syna, por. chociażby Fanny i Aleksander. Jeszcze więcej tego było w jego spektaklach scenicznych. Mogę tylko się domyślać, co się działo na Hamlecie z 1986 roku, gdzie rolę tytułową zagrał sam Peter Stormare, ten od braci Coen (Fargo, Big Lebowski).

Marina Abramović uważa, że im masz więcej do przerobienia z dzieciństwa, tym jesteś lepszym artystą. Cierpienie – inna nazwa wrażliwości. Posiadanie ojca zamiast taty opłaciło się Bergmanowi w sensie artystycznym. My dzisiaj nie doceniamy życiodajnej siły traumy.

Poniedziałek – ja

Poniżane, bite ego ma tendencję do puchnięcia. W poniedziałek – ja, i już wiedzą Państwo, co we wtorek. Cała twórczość Bergmana powstała pod jednym hasłem: „To ja może coś o sobie”.

Należy pamiętać, że autobiografizm nie wykluczał się tu z fikcją. Bergman uprawiał biograficzny postmodernizm, tutaj coś wyciął, a tutaj dokleił. Był artystą, żeby tworzyć, to znaczy konfabulować. Jedno było stałe: zawsze chodziło o niego – i w prawdzie, i w zmyśleniu. Jego opowieści o rzekomo wielkiej fascynacji Hitlerem, która przeszła mu dopiero po wojnie, służyły raczej szokowaniu towarzystwa. Można powiedzieć o Bergmanie, że był „atencjuszem”, attention whore.

Zapytany o powód wyboru zawodu reżysera, odpowiadał kabotyńsko, że ceni sobie „dostęp do aktorek”. I trochę nie zmyślał… Miał powodzenie i się przed nim nie bronił. To jego łóżkowe „cudowne rozmnożenie” przypomina innego artystę XX wieku, Luciana Freuda, przy którym pojęcie „poligamii” zupełnie wysiada. Może to już była ta „poliamoria”?

Bergman nie był macho, ale był narcyzem, co mu wybaczamy, bo kto wie, co by nakręcił i wystawił, jeśli byłby łatwiejszy w obejściu?

Zaglądamy w majtki

Na skomplikowanym życiu intymnym Bergmana bazuje książka Thomasa Sjöberga Bergman. Miłość, seks i zdrada, napisana rocznicowo na stulecie reżysera. Bazuje – i żeruje. Książka z dziedziny psychopatologii sfer wyższych. Patrzy na swojego bohatera niczym ten kamerdyner u Hegla, znający od kuchni wielkie postacie historii, bo im usługuje i nie ma o nich do powiedzenia ani jednego dobrego słowa. Bergman, niby taki wielki twórca, a jak ojciec mu umierał, nawet nie zadzwonił, a gdy żona coś tam, to on coś tam i tak dalej, i tak dalej. Tylko nie wiem, co to zmienia. W ten sposób można załatwić każdy talent, każdą sławę. Nie dlatego lubimy filmy Bergmana, że miał takie lub inne życie erotyczne…

Książka Miłość, seks i zdrada przypomina wywiad środowiskowy, branie sąsiadów na spytki, o której godzinie wielki Szwed wraca do domu i czy były krzyki. Bardzo ciekawe są podziękowania w książce: litania nazwisk, które odmówiły współpracy. Ta nie chciała gadać, ta odesłała do starych wywiadów, a niania, którą skądeś wytrząśnięto, nim zrobiono wywiad, niestety umarła. Dwa na dziesięć, nie polecam!

Na antypodach książki Sjöberga znajduje się cytowana już polska monografia Zwierciadło Bergmana, piękna i rzetelna cegła godna swego bohatera, napisana jeszcze za jego życia i z jego błogosławieństwem (użyczył fotosów).

Tak to życie wyglądało

O życiu i twórczości Ingmara Bergmana, artysty wizualnego, lepiej coś zobaczyć. Wisi na Cinemanie film dokumentalny Bergman. Rok z życia, bardzo dobrze nakręcony, bo nie jest ani landrynką, ani też okładem z błota. Z jednej strony dostajemy klasyczną telewizyjną serię gadających głów, ale zawsze na tle cytatów z bohatera wieczoru – albo z jego wypowiedzi, albo z jego filmów. Rozumiemy dzięki temu, o kim jest w ogóle mowa i dlaczego się nim interesujemy in the first place. Podczas domowego seansu przypomniał mi się inny udany dokument o wielkim artyście, ten sprzed dwóch lat o Alexandrze McQueenie; pięć razy widziałem go w kinie, bo z życia tego showmana wydestylowali show – pokaz i szał w jednym.


"Dyrygent" w reż. Andrzeja Wajdy


Jego nagrody

Wbrew pozorom Bergman miał różne szczęście do nagród za twórczość. Kwerenda w IMDb, najważniejszej bazie historycznofilmowej, wykazuje, że nigdy nie dostał „zwykłej” Złotej Palmy – a „wyłącznie” honorową, tzw. Palmę Palm (w 1957 dali mu w Cannes Nagrodę Jury za Siódmą pieczęć ex aequo z Wajdą za Kanał). Trzy razy ustrzelił Oscara (w tym dwa lata z rzędu), lecz nigdy za reżyserię, co jakoś smutno podkreślał, wracając ze Stanów po Fanny i Aleksandrze.

Raz wygrał w Berlinie – Poziomkami. Gdy Kieślowski dostawał Europejską Nagrodę Filmową za Krótki film o zabijaniu, Bergmana fetowano, znowu, za całokształt (obok Mastroianniego). W Wenecji również otrzymał „za wszystko” (1971) i od krytyków za Fanny i Aleksandra. Nawet na wyspie Fårö, swojej, że tak powiem, Elbie, gdzie mają festiwal, dostał wyróżnienie raz od publiczności, a raz za wysługę lat. Znał, co to ambicja, zatem myślę, że zauważył. Gdyby był Bernhardem, napisałby równie zgryźliwe Moje nagrody, na przykład pod tytułem Dziękuję bardzo.

A sprawa polska

Bardziej wpłynął na nas niż my na niego, ale wymiana była dwustronna. Pewnie wtedy w Cannes zobaczył film Wajdy i wiele lat potem wśród dziesięciu swoich ukochanych dzieł kinematografii wymienił jego Dyrygenta. Z Wajdą łączy go coś więcej: praca na „dwie nóżki”, w kinie i w teatrze, i temat kobiecy, który zgłębiał chętnie i przez całe życie. Liv Ullmann powiada, że nie odbierała ról koleżankom, a raczej kolegom, np. Maxowi von Sydowowi! Gdyby nie kochliwość Ingmara Bergmana, robiłby filmy „o chłopach”.

Wystawił naszą Iwonę, księżniczkę Burgunda, i to dwa razy, w 1980 w Monachium, w 1995 w Sztokholmie. Może mu przypominała jego własny film Persona, z wielką żeńską rolą niemą (ponownie Liv Ullmann).

Tymczasem po naszej stronie: Krzysztof Garbaczewski, reżyser sceniczny lubiący kamery, zapytany o chęć nakręcenia normalnego filmu, powołał się na autorytet: „Bergman dużo robił w teatrze i od czasu do czasu kręcił film. To mi się podoba, też bym tak chciał”. Grzegorz Wiśniewski wystawił w Gdańsku Personę w 2010 roku. Andrzej Łapicki pod koniec lat 70. zrobił ze Scen z życia małżeńskiego teatr radiowy. Kuba Kowalski zainscenizował Sonatę jesienną, a w Szczecinie dalej idzie spektakl Fanny i Aleksander.

Bergman for Erasmus

Mam dla erasmusowców wykład „Kino a religia”, gdzie od lat stałym punktem programu są Goście Wieczerzy Pańskiej, Bergmanowskie arcydzieło o życiu modlitwy. Puszczam im to na przednówku, w lutym, gdy wszystko już tak umiera, że może się tylko odrodzić. Za pierwszym razem nie byłem pewien, czy nie padną na projekcji, ale myślę sobie: krótkie, godzina dwadzieścia. Proszę sobie wyobrazić, że dzisiejsza młodzież uwielbia ten film! Sam nie wiem dlaczego, mogę tylko się domyślić, że czegoś takiego jeszcze nie widzieli. Taka krótka opowieść i tak nieprzeładowana, a tak wysycona treścią. Są aż porażeni, że niby nic się nie działo, jakiś pastor na parafii, jakieś jesieniarstwo, a jednak było katharsis! Dzieła Bergmana o poetyce dzisiaj staroświeckiej są ponownie atrakcyjne jakąś wtórną seksownością. To widz musi je zdobyć, nie na odwrót.

Pastora gra Gunnar Björnstrand, najprzystojniejszy z aktorów Bergmana. Ponoć na planie był trochę zbyt wesoły, co nie pasowało do roli poważnego duchownego przejętego milczeniem Boga. Reżyser uprosił jednego lekarza, żeby wmówił aktorowi śmiertelną chorobę. NAPRAWDĘ. Gruby numer z tym Gunnarem… Grając, że umiera, sam myślał, że nie gra. Ach, czego kiedyś się nie robiło dla sztuki, to były czasy twórczości totalnej, dzisiaj Bergman za coś takiego by się nie wypłacił.

Beret Bergmana

Niełatwo było znaleźć panoramiczny portret Ingmara Bergmana, najprędzej – w pozycji siedzącej. Był człowiekiem wertykalnym i gdy stał, nie mieścił się w kadrze. Konia z rzędem temu, kto mi przyśle jego zdjęcie zrobione od stóp do głów! Królował nad planem i nad sceną niczym maszt nad statkiem. Wyglądał jak Nosferatu, mógłby grać Gandalfa.

Lekarz ma fartuch (po krakowsku mówiąc – chałat), ksiądz ma sutannę, a reżyser co ma? Włosy. Por. uczesy Jarzyny, Warlikowskiego, Lupy. Bergman odczuwał potrzebę jakiejś koronacji swego strzelistego ciała, dlatego wiecznie coś nosił na głowie, a to beret, a to czapkę. To on wprowadził modę na „artystę w czapce”. Był hipsterem, zanim to było hipsterskie! Dzisiaj np. Remigiusz Brzyk, Łukasz Twarkowski i inni nie rozstają się z nakryciem bańki. Moim zdaniem ma to związek z czapką u magików, widzialnym znakiem, że „ja tu czaruję”. Tak jak klauni mają odpowiednie przybrania na włosy, szczególnie piękne u Włochów.

Przez takich ludzi jak Bergman mamy erę reżysera. Ten, kto chodzi w czapce, odbiera hołdy feudalne i jest najważniejszy w całym przedsięwzięciu. Nie zawsze tak było, bo nie ma powodu, żeby aktor, pisarz albo producent nie byli ważniejsi. Wierze w reżyserów tylko bufetowe po teatrach potrafią się oprzeć, ustawić ich we właściwym miejscu. Jedna słynna u nas pani z bufetu ostro przećwiczyła jednego artystę, bo jadł zupę, siedząc w czapce!

Pamiętamy?

Bezwiednie przeprowadziłem badanie fokusowe na jednoosobowej grupie. Dzwonię do siostrzeńca zapytać szeroko, co tam. Mówię mu, że idą urodziny Ingmara Bergmana i że piszę portret rocznicowy, czyli potrumienny. Powiedział „spoko”, ale takim tonem, że było jasne: raczej nie kojarzy i mu nie zależy. Mnie to wcale nie oburza, bo nie jestem snobem, ale zaciekawia jak antropologa. Kajtek nie kojarzy Bergmana – aha. Mówię: Fellini – zna, Kurosawa – zna. Jaki z tego wniosek? Oni stali się częścią wszechświatowej popkultury i każdy ci powie: La strada, La dolce vita, Miasto kobiet, Ran, Raszomon, Siedmiu samurajów. Na zejście pod strzechy, na wsieciowstąpienie Bergman sam odebrał sobie szansę swym ciężarem gatunkowym i w sumie nie wiemy, czyja to jest większa strata – jego czy YouTube’a. Dzieła Bergmana zawsze pozostaną lekko snobistyczne i nie ma problemu, każdy target zasługuje na właściwą sobie podaż.

30 lipca 2007

Pamiętam dzień jego śmierci, bo tego samego dnia umarł Antonioni. Bergman pierwszy – oczywiście. To był dzień śmierci Bergmana, a Antonioni tylko się załapał.


Pisząc, grzebałem w archiwum Bergmana, w archiwum „Przekroju” (gdzie można przeczytać m.in. scenariusz „Sonaty jesiennej” i wywiad z Bergmanem), w biografii „Bergman. Miłość, seks i zdrada” Thomasa Sjöberga (nie warto) i w monografii „Zwierciadło Bergmana” Tadeusza Szczepańskiego. Polecam uwadze film Jane Magnusson „Bergman. Rok z życia”.

Tytuł oryginalny

Beret Bergmana. Na sto drugie urodziny

Źródło:

Przekrój online

Link do źródła