"Edmond" Davida Mameta to druga, po wystawionym w łódzkim Teatrze im. Jaracza "Bizonie", sztuka amerykańskiego dramaturga na tej scenie. Trzeba przyznać, że anglojęzycznych pozycji ofertę teatr ma bogatą. Ale ostatnia propozycja może tylko wspomagać ilość, nie jakość.
Mamet w "Edmondzie" rozprawia się z rozkładem moralności mieszczańskiej, ale, co zaskakuje, w finale, gdy już bohater jest zdegenerowany i złamany - pochyla się nad nim, ukazując, może po raz pierwszy w istocie swojej, człowieka. Bo Edmond to człowiek z nazwy, to taki no name, który pewnego ranka łudząc się odmianą życia, opuszcza niekochaną żonę i stacza w wędrówce po burdelach (swoją drogą uproszczenie komiksowe, niegodne wysokiej dramaturgii), by w przypływie emocji zarżnąć dziewczynę, która zdecydowała się iść z nim do łóżka. W więzieniu Edmond trafia do celi bezwzględnego faceta, a przy tym wiejskiego filozofa, któremu musi świadczyć usługi seksualne. A w finale, zdaje się, jest już w nim zakochany. Wszystko dobrze, no, prawie dobrze, tylko po co? Na to pytanie realizatorzy widowiska nie odpowiadają. Reżyser Zbigniew Brzoza nie poradził sobie ze strukturą (inna rzecz okropnie niewygodną, bo "Edmond" to dramat w sumie niesceniczny)