Reżyser spektaklu w Białostockim Teatrze Lalek, Waldemar Śmigasiewicz, podejmuje z rosyjskim pisarzem ryzykowną grę. Tym razem siedzi się tak blisko, że można poczuć oddech aktorów. Gdy Ryszard Doliński (Misza) wali w drzwi, wydaje się, że zaraz wylecą z zawiasów i uderzą w publiczność. Jest w tym prawdziwa agresja. W tej "Merylin Mongoł" wszystko jest albo-albo. Albo przyjmiemy tę konwencję, która każe bohaterce zastawiać drzwi krzesłem z Bogu ducha winnym widzem (wiem, bo sam nim byłem), albo uznamy to za nadużycie. Albo zgodzimy się na taką Olgę, jaką proponuje Iwona Szczęsna - grubą, w brudnej halce, wciąż gadającą coś pod nosem, albo uznamy to za zubożenie postaci. Wreszcie musimy przyjąć, że nie ma już mowy o żadnej rosyjskiej duszy i żalu za przegranym życiem, została bowiem tylko fizjologia, lepkie, ociekające potem żądze. Bywa przy tym przedstawienie Śmigasiewicza śmieszne - rzekłbym nawet: nieprzyzwoic
Tytuł oryginalny
Uciec nie ma dokąd (fragm.)
Źródło:
Materiał nadesłany
Teatr nr 1/2