Coś nieprawdopodobnego, proszę państwa, dzieje się z tym naszym teatrem nad Prosną. Podczas gdy my wszyscy - ciągle jeszcze z zadyszką - staramy się dogonić Europę, nasz teatr śmiało sięga sobie za Atlantyk, wybiera z tej okrzyczanej Ameryki to, co tam najlepsze i na dodatek nie ma żadnych kompleksów. Ledwie Janusz Głowacki pomiędzy jednym a drugim spacerem po nowojorskim Tompkins Sguare Park napisał swą najnowszą wersję "Antygony", ledwie profesor Jan Kott zdążył okrzyknąć ją arcydziełem, a już teatr kaliski miał sztukę w próbach. Niewiele brakowało, a mielibyśmy w Kaliszu światową prapremierę. Niestety, trochę wcześniej ubiegły się o ten zaszczyt warszawski teatr "Ateneum" oraz waszyngtoński Arena Stage Theater. Co oczywista w niczym nie umniejsza wysokich notowań kaliskiej sceny.
Najnowsza sztuka Głowackiego ma jedną podstawową wadę - fatalny tytuł, który zupełnie niepotrzebnie wywołuje skojarzenia z starożytną mitologią, klasycznym-dramatem, bohaterami antycznymi, ich posągowymi postawami i sztywnym systemem wartości. Nie, na szczęście nic takiego w sztuce nie ma. Jest to tylko trochę rodzajowy, trochę groteskowy obrazek z życia bezdomnych, koczujących w jednym z nowojorskich parków. Trójka głównych bohaterów uosabia trzy bardzo różne ludzkie losy, pełne bolesnych doświadczeń; trzy różne postawy wobec życia, choć sprowadzające się ostatecznie do tego samego upadku. Ale ze zderzenia tych postaw nie wynika żaden dramat, jeśli już cokolwiek wynika, to najczęściej zaskakujący komizm - po prostu kupa śmiechu! Tak naprawdę żaden z tych ludzi, z tych ludzkich odpadów cywilizacji, które trafiły na ów nowojorski śmietnik zwany Tompkins Square Park, nie potrafi już kierować swoim losem. Stąd nie ma odwrotu, nie ma wyj�