Na prawie pustej scenie krzątają się techniczni - ustawiają krzesła, staroświeckie fotele, rozwijają sztuczną trawę. Schodzą się aktorzy, siadają na krzesłach, ćwiczą, rozciągają się. Grają muzycy. Przedstawienie zaczyna się interesująco.
Wydawało się, że tym razem zobaczymy spektakl odmienny i nietuzinkowy. Ale wrażenie to szybko mija. Potem oczom naszym jawi się przedstawienie pełne nie wykorzystanych pomysłów, statyczne i aż gęste od nachalnych seksualnych aluzji. Konwencja teatru w teatrze, którą zastosowano na początku, nie ma kontynuacji, puste krzesła stoją cały czas na scenie, zaś aktorzy po wygłoszeniu swoich kwestii znikają za kulisami. A stara teatralna zasada mówi, że skoro w pierwszym akcie na ścianie wisi strzelba, to ma ona wystrzelić w piątym. Jeżeli bawimy się teatralnością, to bawmy się do końca. Podobnie rzecz ma się z kostiumami. Skoro wszystkie postaci występowały w strojach współczesnych, nawiązujących do mody lat 70., skąd wziął się tam XVI-wieczny szlachcic? Jeżeli i to miała być zabawa konwencją, dlaczego ograniczono ją do jednej postaci? Czy pomysłu starczyło tylko na tyle? Zauważyłam ostatnio w naszych teatrach dziwaczną tendencję obsadzan