Pokazanie na scenie w dzisiejszym teatrze "Róży" Żeromskiego, to zadanie piękne, ambitne i niezmiernie trudne. Piękne, gdyż wskrzeszenie utworu autora, który był słusznie uważany za duchowego wodza narodu, ma olbrzymie znaczenie, zarówno dla pokolenia wychowanego na Żeromskim, jak dla tego, które widzi już w nim klasyka. Ambitne i trudne, gdyż przed adaptatorem, inscenizatorem i reżyserem piętrzą się olbrzymie przeszkody. Jak to zadanie wypadło? Teatr (w tym wypadku adaptator, inscenizator i reżyser) dał sobie na ogół radę z przykrajaniem do potrzeb sceny owego obszernego dramatu, który sam autor nazwał przecież "niescenicznym": poczynił skróty w ukazywanych scenach, przetransponował tu i ówdzie opowieść na dialog (Krystyna - Czarowic w parku), skreślił całkowicie sceny ucieczki więźnia w szkole wiejskiej, w Alpach itd. Ale taka robota to nie wszystko. Należało znaleźć wyjście z trudnego problemu, jakim jest nagromadzenie tylu warstw
Tytuł oryginalny
Różą polskiej martyrologii
Źródło:
Materiał nadesłany
Express Wieczorny nr 132