"Stracone zachody miłości" należą do mniej znanych i rzadziej grywanych u nas sztuk Szekspira. Noszą znamię młodości i braku dojrzałości literackiej autora. Dlatego też stanowią wyzwanie dla każdego reżysera, nawet najbardziej doświadczonego.
Reżyser "Straconych zachodów..." w krakowskim Teatrze im. Słowackiego Tadeusz Bradecki zrobił wszystko, aby osiągnąć cel. Próbował znaleźć sceniczny klucz do tej sztuki: uwspółcześnić ją, ożywić postacie, zdynamizować akcję i przekonać widzów do nowego tłumaczenia Stanisława Barańczaka. Na niewiele się to zdało. Bradecki przegrał, ale z honorem. Powstała średnio interesująca opowieść o przypadkach kilku kawalerów i kilku panien z egzotycznych francusko-hiszpańskich dworów wymyślonych przez poetę, którzy w małym stopniu wierzą we własne śluby i miłosne uniesienia. Dla niczym nie przekonującej idei składają śluby i z braku innego zajęcia łamią je. W poszukiwaniu wrażeń zajmują się flirtem, nie mającym nic wspólnego z prawdziwą miłością. A wszystko to letnie, jak dawno przegotowana woda. Nudzą się wszyscy: kochankowie, dwór, służba i... widzowie. Dlaczego? Pewno dlatego, że na scenie panują maniera i udawanie. Bradecki,