- Na naszych oczach odbywa się próba stworzenia nowego kanonu estetycznego. Jest też próba ponownego wyznaczenia granicy między profanum a sacrum, z tak wielkim uporem zacieranej. To się wśród publiczności teatralnej wyraźnie czuje. Spektakle estetyzujące mają większe powodzenie od tych, które mówią wyłącznie o chaosie - mówi Jan Englert, dyrektor artystyczny Teatru Narodowego w Warszawie.
Rz: Czy Teatr Telewizji jeszcze istnieje? Jan Englert: Został zmarginalizowany. Doprowadzono do tego, że nie ma znaczenia. Gdzie indziej przebiega linia teatralnego frontu. Ubolewam nad tym. A posługiwanie się dawną nazwą uważam za nadużycie. Pod starym szyldem pokazywane są bowiem widowiska telewizyjne oparte na scenariuszach filmowych albo dokumentalnych. Poniedziałkowy teatr, jaki ceniłem, posługiwał się samodzielną formą, miał własny styl, czerpał z literatury dramatycznej, w której najistotniejsze jest dotykanie tego, co w nas transcendentalne. Dlatego mniej mnie interesuje epatowanie ciałem i fizjologią. Nie jestem też zwolennikiem teatru interwencyjnego mówiącego w doraźny sposób o polityce czy aktualnych uwarunkowaniach społeczno-obyczajowych. Przypomina się pana kwestia o teatrze tworzonym między zlewozmywakiem i śmietnikiem. - Mniejsza o topografię. Wszędzie można mówić o duszy, jednak niektórzy wolą żreć albo wydalać. A gdzie