Nie ma w tym przedstawieniu mody retro, fryzur a la Pola Negri, krótkich sukien i długich nóg, efektownych układów tanecznych, Mackie Majcher chodzi bez laski i kapelusza, nikt nie stepuje, a aktorzy, poubierani w mdłe, nijakie kostiumy, przez trzy godziny poruszają się ciągle w tym samym ponurym, utrzymanym w brudnoróżowej tonacji wnętrzu. Okrutny żart reżysera? Tak, okrutny żart. Żart wymierzony przeciwko widzowi z iście brechtowską drapieżnością. Wszystko wskazuje bowiem na to, że Ryszard Peryt świadomie zrezygnował z możliwości widowiskowych i estradowych, jakie daje "Opera" - i że celowo odebrał widzowi przyjemność smakowania efektywnego retro i lumpowskiej egzotyki. Postanowił zrobić przedstawienie, które, - wbrew obwieszczonej już dawno tezie o zdezaktualizowaniu się sztuk Brechta - byłoby jednak czymś więcej niż tylko pretekstem do odśpiewania songów Weilla, i dlatego odrzucił wszystko, co mogłoby odwrócić uwagę widza od działań
Tytuł oryginalny
Opera Ryszarda Peryta
Źródło:
Materiał nadesłany
Więź nr 6