Chyba teatrowi TV brakuje już tytułów, skoro wystawia się sztuki takie jak "Markiz von Keith" Franka Wedekinda. Podobnie anemicznej dramaturgii nie było dawno na ekranie. Półtorej godziny na opowieść o naciągaczu, który w Monachium pod koniec XIX w. buduje Pałac Sztuki. To stanowczo za dużo, a sentencja "życie to ślizgawka", którą bohater podsumowuje swoją nieudaną karierę, to banał. Lepiej już było wystawić spektakl o tym, jak Bagsik z Gąsiorowskim popierali artystów - więcej emocji i temat aktualny. Nawet tak utalentowany reżyser jak Krzysztof Babicki niewiele mógł tu zdziałać. Akcja toczyła się leniwie, z telewizora - ciągnęło gadulstwem. Trwająca prawie 20 minut pierwsza scena, w której Markiz przyjmuje kolejnych gości za biurkiem, mogła odstraszyć najbardziej wytrwałych widzów. Mimo że bohaterami sztuki są dekadenci, oszuści i fałszywi arystokraci, w rozmowach i sytuacjach dominowały wykwintne formy towarzyskie, wszyscy zwracali si
Tytuł oryginalny
Markiz von Keith
Źródło:
Materiał nadesłany
Gazeta Wyborcza nr 247