Jeśli sztuka nie ma być muzealnym zabytkiem, oglądanym jedynie z szacunku dla tradycji i autora, który "wielkim poetą był", musi mówić głosem współczesnych. Czy w Mickiewiczowskich "Dziadach" można jeszcze poruszyć takie struny, aby ich dźwięk dotarł do serc i umysłów widzów dnia dzisiejszego? Przedstawienie Adama Sroki dowodzi, Że tak, choć bardziej porusza jednak umysły niż serca.
Pokolenie wychowane i wyuczone, że "Dziady" to nasz wielki dramat narodowy, że martyrologia, cierpienie i kibitki, pędzące na Sybir, że Konrad i Polska walcząca o niepodległość, że "Bal u Senatora" i "Salon warszawski" - poczuje się trochę oszołomione, jakby reżyser wsadził je na jeden z metalowych wózków i mocno zakręcił przy wtórze śmiechu tych dziwnych młodych, którzy - z włosami na sztorc i kolczykami w uchu - wcale nie przypominają szlachetnych studentów wileńskich, o których przed laty mówiła pani od polskiego. Pokolenie niewychowane i nie wyuczone - bo gwałtem "Dziadów" ani im podobnych "archaicznych" lektur nauczyć się nie da - pozbawione jednak dzięki temu stereotypowych obciążeń, jeszcze zanim pojmie myśl reżysera, już wyczuje, że te "Dziady" to rzecz jak najbardziej współczesna. Obraz młodego pokolenia w świecie, gdzie ze starych wartości nie ma już żadnego pożytku, a skuteczność i siłę nowych trzeba dopiero wypróbować.