Rok Słowackiego postawił nasze teatry przed nie lada kłopotem: trzeba grać jego dramaty. Tak, kłopot to prawdziwy, choć mamy do czynienia z największym z polskich dramaturgów. I co robić? Jeszcze raz powielać "Fantazych" i "Kordiany", jedyne dzieła z bogatego dorobku mistrza, które nie drażnią współczesnej - by tak rzec - wydolności estetycznej? Jeszcze raz wznawiać "Balladynę" - nie tylko już do niemożliwości ograną, ale tak rozpoetycznioną i naburmuszoną, że ciarki biorą, na samo wspomnienie? Jeszcze raz pokazać "Marię Stuart", strawną przez to, że młody jeszcze wówczas autor nie rozhulał się w melodramie, wierny klasycystycznym szkolnym naukom? A może znowu "Mazepa"? Brr, na trumnę na scenie nie sposób nie reagować śmiechem. Dziki, rozbestwiony melodram stanął pomiędzy nami a wielkim, poetą. Gdyby sporządzić rejestr sposobów, w jakich uśmierca lub kaleczy Słowacki swoich bohaterów, otrzymalibyśmy niezwykle pomys�
Tytuł oryginalny
Sen srebrny Salomei
Źródło:
Materiał nadesłany
Echo Krakowa Nr 275