Szkoda, że "Moja mama Janis" - spektakl zagrany w sobotę w zamku - nie jest koncertem, tylko monodramem
Wychowałam się na Janis Joplin, chociaż urodziłam się dopiero siedem lat po jej śmierci. Tata puszczał mi jej bluesowe ballady do poduszki - zamiast tradycyjnych kołysanek. I choć minęło sporo czasu, Janis nadal króluje w naszym domu. Dlatego z dużą ciekawością poszłam w sobotni wieczór do zamku na monodram Jolanty Litwin-Sarzyńskiej "Moja mama Janis". Spodziewałam się, że zobaczę kobietę ubraną w skórzaną marynarkę, z niesforną fryzurą i przenikliwym spojrzeniem (taka patrzyła na mnie z plakatu reklamującego spektakl). Charyzmatyczną i nieprzewidywalną, jak Janis. Tymczasem na scenę wyszła aktorka ubrana w czerwoną suknię na ramiączkach, ozdobioną różyczkami z materiału, w kabaretkach i z mocno natapirowanymi włosami. Po tym szokującym wstępie, stojąc pośrodku zespołu muzyków (przebranych niby za hippisów), Jolanta Litwin-Sarzyńska zaczyna opowiadać historię 35-letniej Joanny. W tym monodramie pobrzmiewały echa biografii Janis