Polacy pożegnali aktora z miłością i szacunkiem należnym królom. Czy tylko nas rozśmieszał? A może przede wszystkim wzruszał.
Pamiętam od zawsze historię, którą opowiadano sobie w kręgu aktorów. Na egzaminie wstępnym do szkoły teatralnej kandydat dostaje polecenie: "Proszę opowiedzieć coś, co rozśmieszy Jana Kobuszewskiego". Kandydat widzi aktora siedzącego za egzaminacyjnym stołem. "A który to?" - pyta z niezmąconym spokojem. Ciężko było nie wiedzieć w Polsce, kto to jest Kobuszewski. Pierwszy raz na scenie widziałem go w 1974 r. w"Chorym z urojenia" Moliera w Teatrze Polskim w reżyserii Wandy Laskowskiej. I pamiętam swoje odczucie: choć główną gwiazdą był reprezentant o wiele starszego pokolenia, Tadeusz Fijewski, to przecież tyczkowaty Kobusz (już wtedy tak o nim mówiono w moim domu) w roli Doktora Biegunki podnosił rangę spektaklu. Znaliśmy go z telewizji. Rodzice często wspominali "Wielokropek", dość prościutki, a przecież śmieszny show Kobuszewskiego z Janem Kociniakiem. W latach 60. nie mieliśmy jeszcze telewizora. Musieli go więc oglądać u kogoś. Gdy