Sezon przyniósł wiele efektownych inscenizacji, ale nie bardzo miał kto w nich śpiewać. Teatrom potrzebna jest pokoleniowa wymiana kadr lub artystyczny import - pisze Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej.
W polskich operach - zgodnie zresztą ze światową modą - królują dziś reżyserzy. Kreują wydarzenia, usunęli na drugi plan dyrygentów i wykonawców. Tych zresztą dobiera się coraz częściej ze względu na warunki zewnętrzne, mają wyglądać tak, jak życzy sobie reżyser. To zaś, czy sprostają wymaganiom wokalnym, staje się mniej ważne. Dawno nie mieliśmy takiej obfitości spektakli próbujących uwspółcześnić i odczytać na nowo klasyczne tytuły. Tak postępowali twórcy najważniejszych premier ostatnich miesięcy: Mariusz Treliński ("Andrea Chenier" i "La Boheme"), Krzysztof Warlikowski ("Wozzeck"), Michał Znaniecki ("Cosi fan tutte"), Tomasz Konina ("Traviata"). Dołączył do nich nawet Laco Adamik, reżyser specjalizujący się do tej pory w inscenizacjach atrakcyjnych wizualnie, ale tradycyjnych. Jego wrocławska "Halka" [na zdjęciu] to wydarzenie sezonu, bo jako pierwszy tak odważnie zerwał z cepeliowsko-szlacheckim kanonem obowiązującym przy wyst