W sierpniu tego roku mija 10. rocznica śmierci Jacka Jarosza. Pamiętam dzień jego pogrzebu i tłumy, które go żegnały. Niebo płakało strumieniami deszczu. Był znakomitym aktorem. Moim przyjacielem i kolegą po fachu. Przeżyliśmy dobre i złe chwile. W życiu i w teatrze. Był obłędnie zakochany w teatrze- - pisze Witold Sadowy.
Poznałem Go w roku 1965 w Teatrze Klasycznym (dziś Studio). Zaangażował go po warszawskiej PWST do Teatru Klasycznego i Rozmaitości (dziś TR) ówczesny dyrektor tych scen Ireneusz Kanicki. Wraz z grupą młodych utalentowanych ludzi Markiem Perepeczko, Wiesławą Niemyską, Ewą Kozłowską, Stefanem Knothe, Mirkiem Gruszczyńskim i Stefanem Szmidtem. Tworzyli zgraną paczkę. Jacek wyróżniał się z nich kindersztubą. Na pierwszym ogólnym zebraniu zespołu podchodził do starszych kolegów, kłaniał się i wymieniał głośno swoje nazwisko, czekając na podanie mu ręki. Pełen młodzieńczego uroku szybko zdobył sympatię. Debiutował rolą Poety w "Ondynie" Giraudoux z Joanną Jedlewską w reżyserii Ireneusza Kanickiego. Grał mnóstwo ról w tych teatrach. Przyniosły mu uznanie i pochlebne recenzje. Są to Biały Clown w sztuce węgierskiego autora "Przedstawienie pożegnalne" w reżyserii Bogusława Lindy. Otrzymał za nią Nagrodę Aktorską na Festiwalu w Atenach.