Nie lubię pierwszych miejsc w teatrze. Przepraszam, nie jest to tylko zwierzenie z osobistego kaprysu; ma ono pewne uzasadnienie estetyczne i społeczne. Zasiadając w pierwszym rzędzie czuję się zażenowany bliskością aktorów, mam uczucie, jakbym ich krępował swoją natarczywą obecnością czy podglądał wstydliwe procesy wewnętrzne. Zajmując miejsce tuż przed rampą sceniczną ulegam nadto złudzeniu, że aktorzy grają dla mnie i że zawiązuje się jakiś szczególnie intymny dialog między nimi a mną, wszystko zaś, co się dzieje za moimi plecami jest tylko obcym wtrętem i przeszkadza. A przecież nigdy nie jesteśmy sami w teatrze. Przeciwnie - jeśli się zdarzy, że na widowni jest mało ludzi, czujemy się nieswojo. Wydaje się, że to, co najbardziej podniecające w teatrze, to właśnie poczucie więzi z sąsiadami i odkrywanie podobnych objawów wzruszenia czy wzburzenia. Interesuje mnie więc nie tylko to, co się dzieje aa scenie, lecz również reakcje
Źródło:
Materiał nadesłany
"Argumenty", nr 45