"Jak być kochaną" wg Kazimierza Brandysa w reż. Leny Frankiewicz w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w portalu wPolityce.pl.
Nie do końca wierzyłem w powodzenie tego projektu. Jako młody człowiek obejrzałem "Jak być kochaną" Wojciecha Hasa, film gęsty, okryty całunem melancholii, ale w pełni realistyczny, naładowany rekwizytami tamtej wojennej i tużpowojennej Warszawy, wtedy jeszcze tak dobrze oddawanej przez wszystkich: od autorów scenografii po aktorów i statystów. Za to inscenizacja Leny Frankiewicz w Teatrze Narodowym owiana była sławą uciekania od realiów, umieszczenia opowieści w dziwnej kapsule, tworzenia atmosfery fałszywej uniwersalności. Kończyłem oglądać to niedługie przedstawienie łykając łzy. Nie wstydzę się tego. Może po latach powrót do tamtej historii mógł się udać właśnie poprzez wymieszanie środków z teatru tradycyjnego i nowoczesnego, poprzez wzięcie realiów w pewien cudzysłów. Nie, nie odrzucenie ich. To nadal dzieje się podczas drugiej wojny światowej i po wojnie, bohaterami mówią językiem utrwalonym w opowiadaniu Kazimierza Brandysa