Był jednym z najwybitniejszych artystów estrady i kabaretu. Mistrzem małych form. Znakomitym aktorem. Niepowtarzalną osobowością. I choć odszedł 25 lat temu, w co trudno uwierzyć, pamięć o nim trwa - LUDWIKA SEMPOLIŃSKIEGO wspomina Witold Sadowy.
Ludwik Sempoliński był ulubieńcem warszawskiej publiczności. Ale nie tylko. Znała go cała Polska. Uwielbiała go. I ta sprzed wojny, i ta po wojnie. Zawsze wytworny, elegancki, noszący piękne krawaty, znakomicie uszyte u najlepszych krawców ubrania, pachnący najlepszą wodą kolońską, w meloniku, spacerował ulicami Warszawy. Uśmiechał się i kłaniał szarmancko na lewo i prawo przechodniom, którzy go pozdrawiali. Zawsze pogodny, serdeczny i życzliwy. Gdziekolwiek się pojawił, był duszą towarzystwa. Bywalec kawiarni warszawskich. Zwłaszcza kawiarni w Hotelu Europejskim. W każdą niedzielę przed południem można było go tam spotkać. Miał swój stolik, do którego przysiadali się koledzy i znajomi, aby życzliwie poplotkować, porozmawiać o teatrze i wymienić poglądy. Debiutował w roku 1918 w warszawskim Teatrze Sfinks, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie. Pierwszą rolę otrzymał w operetce "Gri- Gri". Występował z największymi gwiazdami tamt