W sobotę i niedzielę w Teatrze Wielkim odbyły się przedstawienia premierowe, głośnej z racji aury obyczajowych skandali, "Salome" Ryszarda Straussa. Publiczność owacyjnie przyjęła warszawską inscenizację, mimo iż o obyczajowym skandalu trudno tu mówić. Nagość w Tańcu Siedmiu Zasłon nikogo nie epatuje. Zwyciężyła prawdziwa sztuka.
Zapowiadała się premiera sensacyjna, a nawet skandalizująca. Taka aura tradycyjnie towarzyszy realizacjom straussowskiej "Salome", której libretto oparte jest na prozie Oscara Wilde'a. Już samo tworzywo literackie budziło obyczajowe spory. Można na jego kanwie snuć wizje najrozmaitsze. Na przykład, tak jak w Teatrze Wielkim, przedstawić biblijnego Heroda podobnego z oblicza do naszego prezydenta, lub - w drugiej obsadzie - do cesarza Franciszka Józefa, a strażników pałacu uczynić kirasjerami. W tej absolutnie anachronicznej rzeczywistości wykreowanej przez inscenizatorów: scenografa Andrzeja Majewskiego i reżysera, Marka Weiss-Grzesińskiego, nie umykają jednak o dziwo ani biblijne, ani też wilde'owskie konotacje. Forma kameralnego moralitetu o uniwersalnym przesłaniu okazała się czytelna, a jej realizacja - udana. W partyturze "Salome" Ryszarda Straussa orkiestra i śpiewacy tworzą jedność. Tym większe uznanie należy się wykonawcom, zwłaszcza iż brzmie