Nie lubię "Salome". To ponury dramat seksu i krwi. Gdyby bodaj było w nim co śpiewać. Ale tam wszyscy tylko krzyczą. W dodatku tym razem nie było tańca siódmej zasłony. Ksiądz Niewęgłowski napisał we wstępie do programu, że Jan został uwięziony za potępianie tetrarchy, pozostającego w związku z własną bratową, i Salome tylko na moment pojawia się w stroju topless - chociaż ta scena już niejeden striptiz widziała. Wartości chrześcijańskie skutkują i w Teatrze Wielkim.
A jednak inscenizacja Andrzeja Majewskiego i Marka Weissa-Grzesińskiego przykuwa tak bardzo, że nie daje odetchnąć. Przede wszystkim wspaniałą osobliwością potraktowania przestrzeni scenicznej. Horyzont jest Kosmosem, w którym tkwi niezidentyfikowana planeta, coś jak ciemna strona Księżyca, co od razu nadaje dramatowi cechy uniwersalne. Akcja rozgrywa się na proscenium, które jest jakby podmorską krainą z muszlami, z wodorostami, wodotryskiem i z akcją przesuniętą co najmniej o kilkanaście wieków do przodu, bo biblijna Salome nosi krynolinę, Herod jest w paradnym mundurze cara Aleksandra, a żołnierze mają pistolety. Tymczasem cały środek sceny zajmuje orkiestra, która pod mistrzowską ręką Andrzeja Straszyńskiego prezentuje dwugodzinny poemat symfoniczny o olbrzymim stopniu trudności, bo ta muzyka jest gęsta, pełna napięć dramatycznych i barw tak efektownych, że wymagałaby raczej malarza niż dyrygenta - a jednak Straszyński tę kolorystykę nie t