Dawniej konflikty przebiegały głównie na linii dyrektor - związki zawodowe. Teraz sytuacja stała się bardziej skomplikowana, a granice podziału mniej wyraziste - pisze Jacek Marczyński w miesięczniku Ruch Muzyczny.
Bunt w teatrze operowym prowadzący do strajku nie jest pomysłem nowym - by się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć do burzliwej historii warszawskiego Teatru Wielkiego w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Kiedy jednak nastał PRL, o pozycji dyrektora decydowała władza partyjno-administracyjna, której on był, jak wtedy mawiano, ramieniem. Pozycja tego, kto stał na czele teatru operowego, zależała od zdolności organizacyjno-artystycznych, ale w nie mniejszym stopniu od umiejętności spełniania oczekiwań zwierzchników. Sprawy teatralnego budżetu czy etatów dla zespołu, które dziś stanowią podstawową łamigłówkę dla każdego dyrektora, były wówczas jasno określane i nie zmieniały się z roku na rok. Dyrektorzy o najsilniejszej pozycji mogli sobie pozwolić na wiele. Gdy w latach osiemdziesiątych Teatr Wielki w Warszawie jechał na tournée na przykład do Francji, Robert Satanowski nie zwracał się do Ministerstwa Kultury i Sztuki o pokrycie dodat