Po pierwsze - tak mi się zdaje - prozę Schulza lepiej się czyta niż ogląda. A w każdym razie przeniesienie go na scenę (lub ekran) wymaga wybitnego warsztatu i wrażliwości reżyserskiej. Po drugie - tak mi się zdaje - Schulza najlepiej poznawać przez autoportret zawarty w jego prozie. A już na pewno dużo więcej można przeczuć, dowiedzieć się o osobowości, a życiu autora czytając "Sanatorium pod Klepsydrą" i "Sklepy cynamonowe" niż śledząc fabułę "Bruna" H. Dederki. Sztuka ta jest żenująco słaba. Okraszona pseudożydowskimi ripostami (pseudo, bo Dederko to niestety nie Szolem Alejchem ani też Woody Allen), uzbrojona w stereotypowe banały (oto np. klasyczna odzywka niedobrego gestapowca: "po egzekucjach tak boli mnie palec, że nie mogę pisać listu do mamy"), podparta niezgrabnie wplecioną faktografią (metodą: "a potem zrobiłeś to a to" - informuje Bruna, a przy okazji widza, Adela lub Schulz-senior) i aluzjami ogólnoliter
Tytuł oryginalny
Bruno
Źródło:
Materiał nadesłany
Echo Krakowa nr 102