Każdy może wyśnić własne dzieło. Szczególnie kiedy dotyczy to sfery wizualizacji, a chce ją zobrazować ktoś, kto na co dzień odpowiada za wygląd włosów i fryzur - o spektaklu "REM" w reż. Piotra Hulla, którego pokazy odbyły się w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej pisze Jacek Cieślak w Sukcesie.
Tytuł może się kojarzyć z amerykańskiw zespołem znanym z takich przebojów jak "Losing My Religion" czy "Man from the Moon". Jednak jego nazwa odnosi się do płytkiej fazy snu, której towarzyszą marzenia senne oraz szybkie ruchy gałek ocznych, zwane z angielska Rapid Eye Movement. Przez psychoanalityków faza ta nazywana jest formą rozmowy, jaką przeprowadzamy z sobą - w podświadomości, by uporządkować nasze przeżycia i emocje. Nie wszystkim starcza pomysłowości, odwagi i środków, żeby to, co nazywane jest REM, przedstawić na scenie. Zwłaszcza gdy się artystą sensu stricto nie jest. Po obejrzeniu spektaklu "REM" można jednak pomyśleć, że ta definicja jest względna. Każdy może wyśnić własne dzieło. Szczególnie kiedy dotyczy to sfery wizualizacji, a chce ją zobrazować ktoś, kto na co dzień odpowiada za wygląd włosów i fryzur. Dobry wzór teatralny stanowi sztuka "Krawiec" Sławomira Mrożka, grana choćby przez Andrzeja Seweryna. Przekonuj