Premiera odbyła się w nastroju podniosłym. Ceremonie. Środowisko. Brązownictwo. Łysiny i siwe głowy dymiły zachwytem, część młodych miała klaskaniem obrzękłe prawice. "Ślub" Witolda Gombrowicza w warszawskim Teatrze Dramatycznym, w reżyserii Jerzego Jarockiego, dawali kapłani wiernym. Program przypomniał: "Ślub" już grano w Paryżu. Sztokholmie. Berlinie Zachodnim, Rzymie i Zurychu; także w teatrze studenckim w Gliwicach. Jakże w takich okolicznościach nie mówić o Wzruszeniu? O Przeżyciu? Z ironicznych dużych liter, jak zwykł był pisać zmarły niespełna pięć lat temu na obczyźnie autor "Operetki". Te jego duże litery były wyrazem dystansu, drwiny. Gombrowicz uwielbiał drwinę, byle nie z siebie. Dla swojej osoby żywił rodzaj kultu, równie wielkiego, jaki wielbiciele żywię dla jego twórczości. Tę twórczość odtrącono, ale przecież zwyciężył. "Ferdydurke" stała się kamieniem milowym w prozie polskiej. Podobnie, już pow
Źródło:
Materiał nadesłany
Perspektywy nr 22