Sto lat po śmierci autor "Peer Gynta" wciąż wzbudza strach reżyserów. Ale ci, którzy odważą się odczytać Ibsena na nowo, na brak widowni nie narzekają - pisze Jacek Wakar w Ozonie.
Chociaż dramaty Henryka Ibsena stale pojawiają się na afiszach polskich teatrów, w ostatnich latach trudno byłoby znaleźć choćby jedną naprawdę istotną inscenizację jego dzieł. Przypadający właśnie rok Ibsena zaowocuje kolejnymi spektaklami. Raczej nie zmieni jednak obrazu norweskiego pisarza jako autora, z którym polski teatr nie może dać sobie rady. W czasach postmodernizmu (o którym nikt do końca nie potrafi powiedzieć, czym właściwie jest) doskonale skrojona, pełna symboli oraz metafizycznych odniesień twórczość norweskiego pisarza wydaje się górą nie do zdobycia. Sztuki o nienagannej konstrukcji mogą onieśmielać reżyserów rysunkiem bohaterów. Kobiet i mężczyzn o wyrazistych charakterach, jakby wykutych w kamieniu twarzach, jasnym spojrzeniu na świat i na ludzi. A przy tym przecież na wskroś tragicznych, przesiąkniętych świadomością nieuchronności końca, ukrywających przed innymi skazy nie do usunięcia. Tak to wygląda na