Przed 16 laty w Olsztynie Henryk Baranowski realizujący pierwszą wersję "Zamku" wzniósł się na szczyt swej rozpoczynającej się kariery reżyserskiej. W rok później tak zirytował "Dziadami" szacowne profesorskie jury w Toruniu, że gremium to poprzez odpowiedni komentarz w werdykcie, opisujący "święte oburzenie" z powodu szargania "świętości", skazało utalentowanego reżysera na wewnętrzną banicję artystyczną. Po latach Baranowski odnalazł się w Berlinie Zachodnim jako szef cenionego teatru i szanowanej szkoły.
Od kilku sezonów próbuje realizować spektakle na polskich (warszawskich) scenach. Bez spektakularnych sukcesów, ale zawsze to co robi zasługuje na uwagę. Jest człowiekiem ciekawie myślącym i obdarzonym rzadko spotykanym, zmysłowym poczuciem sceny, co sprawia, że jego spektakle są w dużej mierze "nieprzewidywalne". Żyją w dużej mierze własnym życiem, jakby reżyser nie do końca panował nad nimi. Robi teatr mało podobny do innych. Niełatwy w odbiorze. Filozofuje i ironizuje w języku nie zawsze zrozumiałym. Tym razem wraca do swego ulubionego Kafki, do "Zamku", do takiego teatru, w którym więcej jest znaków zapytania niż odpowiedzi. Pisze reżyser w programie o tym, czym dzisiaj jest dla niego "Zamek", ale ta notatka, jak często u Baranowskiego bywa kiedy próbuje coś wyjaśnić na piśmie, bardziej sprawę zaciemnia, niż wyjaśnia. Z pewnością interesuje Baranowskiego "Zamek" jako rodzaj teatralnej psychodramy, możliwość samopoznania przez