Wykład performatywny jest reakcją na kryzys. Na niemoc słów i jałowość dyskusji. Pojawia się wtedy, gdy kompromitują się instytucje - muzea, galerie, a przede wszystkim uczelnie. Gdy wyczerpuje się język, powstaje dyskursywny pat - pisze Piotr Morawski w portalu dwutygodnik.com.
Już niedługo, w połowie stulecia, liczba ludności osiągnie punkt krytyczny. Będzie nas na Ziemi dziesięć miliardów - ogłasza z małej sceny Royal Court Stephen Emmott. Jak sam mówi na wstępie, nie jest aktorem, lecz naukowcem - specjalistą od obliczeń z laboratorium Microsoftu na Uniwersytecie w Oksfordzie. W trwającym przeszło godzinę wykładzie "Ten Bilion" (Dziesięć miliardów), wyreżyserowanym w 2012 roku przez Katie Mitchell, Emmott roztacza katastrofalną wizję przyszłości planety. Stoi na deskach teatru; w swoim, odtworzonym na scenie, oksfordzkim laboratorium. Wcześniej jeździł ze swoimi rewelacjami po konferencjach na całym świecie, tam jednak mało kogo to interesowało, więcej mówiło się o polityce obronnej, a wśród prelegentów z roku na rok przybywało wojskowych. Wybrał więc teatr. I gatunek nazywany wykładem performatywnym. Takie zachowanie, owszem, może świadczyć o paranoi uczonego, który - niesłuchany przez kolegów po fachu