EN

2.10.2006 Wersja do druku

T-opera, czyli brakujące ogniwo

Zacierające się granice między teatrem współczesnym a operą pozwalają przypuszczać, że jesteśmy świadkami powstawania nowego gatunku. Od kilku lat ze scen polskich oper dochodzą trzaski przełamywanych form, obalanych schematów, upa­dających konwencji. To odgłosy wal­ki, jaką wytoczyli operze reżyserzy teatralni i filmowi. Operze, a raczej sztuczności, koturnowej manierze i przesadzie, które w nienaruszo­nym stanie przetrwały tam od XIX w. Własne sposoby na przesko­czenie tej epokowej przepaści zna­leźli już na Zachodzie "wielcy wy­bitni" np Peter Brook (np. "Car­men", "Peleas i Melizanda"), Robert Wilson ("Orfeusz i Eurydyka"), Giorgio Strehler ("Cosi fan tutte"), Christoph Marthaler ("Tristan i Izolda") czy Peter Greenaway. Do operowych pluszów dobie­rają się też coraz częściej teatralni radykałowie i obrazoburcy - Christoph Schlingensief, Luc Perceval. Dla nich sztywna forma opery i jesz­cze bardziej sztywne przyzwycza­jenia publiczności t

Zaloguj się i czytaj dalej za darmo

Zalogowani użytkownicy mają nieograniczony dostęp do wszystkich artykułów na e-teatrze.

Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się.

Tytuł oryginalny

T-opera, czyli brakujące ogniwo

Źródło:

Materiał nadesłany

Gazeta Wyborcza nr 230

Autor:

Joanna Derkaczew

Data:

02.10.2006

Realizacje repertuarowe