Andrzej Żuławski skoczył na głęboką wodę - ze świata filmu na scenę operową. Niekonwencjonalny reżyser wsadził kij w mrowisko. Zszargał jedną ze świętości operowych, "Straszny dwór" Stanisława Moniuszki. Odstawił na bok dotychczasowe wzorce inscenizacyjne, którym przyświecała sarmackość. Odszedł od solenności. Huśta się między patosem i śmiesznością - po swojemu. "Czas idzie do przodu, nie żyjemy w zaścianku - powiedział. - Ja niczego się nie boję, co jest może moją największą wadą. Gdyby w 1998 roku podano mi w teatrze Straszny dwór po raz kolejny w wersji cepeliowskiej, ja pierwszy miałbym to za złe." Niektórzy nie wybaczą mu ogołocenia dzieła narodowego w Teatrze Narodowym w Warszawie z kontusza, kuligu; zastąpienia karabeli bronią z plastyku. Inscenizacja Żuławskiego grawituje w kierunku wszechwładnego dziś w świecie musicalu. Cała akcja rozgrywa się pod czujnym okiem naczelnego cenzora i pomocników w rosyjskich mundura
Źródło:
Materiał nadesłany
"Pani" nr 3