Po spektaklu "Sera" z 2003 roku Henrik Hellstenius zyskał w Warszawie status gwiazdy z importu. Niestety "Ofelie" pokazują, że norweski kompozytor co najwyżej bawi się staroświecką konwencją operową. Do myślenia daje fakt, że o wiele większe emocje niż premierowy pokaz dzieła Hellsteniusa wzbudziły w ten weekend wyciągnięte z archiwum "Sonety" Mykietyna oraz balet"Alpha Kryonia Xe" Aleksandry Gryki. Tymczasem na "Ofeliach" - pomimo niekończących się scen kopulacji i dekadenckiego poczucia humoru - najzwyczajniej wiało nudą. Ascetyczna "freudowska" scenografia Yngvara Julina oraz dosadna i przewidywalna inscenizacja Jona Tombrego kierowały uwagę na banalne i "przefajnione" libretto Cecilie Loeveid. Norweska dramaturg zmarginalizowała główny wątek dramatu Hamleta, by odkryć przed nami ukryte warstwy mitu. Szkoda, że dokopała się wyłącznie do wyświechtanych postmodernistycznych stereotypów. Bo jak inaczej nazwać pozbawiony
Tytuł oryginalny
Opera pasożytujaca na staroświeckiej konwencji
Źródło:
Materiał nadesłany
Dziennik Gazeta Prawna nr 244