Rok Słowackiego w Warszawie toczy się dość osobliwie, po "Beatryks Męczy" w Teatrze Polskim pokazano nam w Ateneum "Ubu-Wenedę". Na groteskę, na karykaturę, na śmieszno, na drwinę z narodowej tragedii. Muszę się przyznać szczerze, że rozumiem tę niechęć do "Lilii Wenedy". Jest w niej dość drażniące pomieszanie paru różnych archeologii i połączenie Ossiana z Szekspirem. Jest w niej patos natrętny i bezwstydny, bardzo trudny dzisiaj do przełknięcia. Jest w niej wreszcie irytujący makabryzm dydaktyczny z obłąkaną tezą, że z popiołów narodu wyjdzie Popiel - mściciel. Ten makabryzm w służbie narodowej dydaktyki jest jeszcze zresztą ciągle zaraźliwy, skoro uległ mu nawet Wajda w swojej "Lotnej". Z klęski powstania buduje Słowacki całą historiozofię i bardzo ją natrętnie wykłada. Jeśli "Lilię Wenedę" grać serio, trzeba tę historiozofię przyjąć. Wyobraźcie sobie taką prawdziwą "Lilię Wenedę" na scenie. Chór dwunastu Derwidów
Źródło:
Materiał nadesłany
"Przegląd Kulturalny" nr 42