EN

17.03.2012 Wersja do druku

Miłość umiera w deszczu

"Latający Hollender" w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej. Pisze Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej.

"Latający Holender" to piękny spektakl, jednak dla Mariusza Trelińskiego Richard Wagner napisał za dużo nut. Nim w Operze Narodowej orkiestra zaczyna grać wstęp, na scenie za ścianą deszczu zjawia się dziewczyna w sukni ślubnej. Zaczyna ją zrzucać z siebie, chce być wolna, to poczucie zapewnia jej nagość i woda. To urzekający wizualnie obraz, choć nazbyt inspirowany "Vollmondem" Piny Pausch, co od razu plasuje choreografa Tomasza Wygodę w gronie jej naśladowców. Gdyby scena ta trwała trzy minuty, przemawiałaby siłą emocji. Wagner napisał jednak uwerturę-poemat symfoniczny, pomysły zatem zaczynają się powtarzać, napięcie opada, początkowy efekt znika. Kiedy reżyser wymyśla nową opowieść w miejsce starego libretta, musi mieć pomysły niemal na każdą nutę. Mariuszowi Trelińskiemu w paru istotnych momentach tego zabrakło. Choćby w bogatej muzycznie, a ważnej scenie zabawy w porcie. Akcja wówczas rozmija się z partyturą, zaciera s

Zaloguj się i czytaj dalej za darmo

Zalogowani użytkownicy mają nieograniczony dostęp do wszystkich artykułów na e-teatrze.

Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się.

Tytuł oryginalny

Miłość umiera w deszczu

Źródło:

Materiał nadesłany

Rzeczpospolita nr 65 online

Autor:

Jacek Marczyński

Data:

17.03.2012

Realizacje repertuarowe