Od Witkacego do Evity: dyktatura postmodernizmu w teatrze. Czy ma się ku końcowi era postmodernizmu? Za wcześnie sądzić. Doktrynie tej przestała jednak towarzyszyć tak jednomyślna dotąd aprobata komentatorów kultury. O postmodernizmie mówi się dziś często z przekąsem, czasem z nieskrywaną niechęcią, a czasem wręcz ze złością - zwalając nań na oślep winę za wszystkie nieszczęścia świata. Przesada przesadą, niemniej ta fala dezaprobaty nie powinna, sądzę, smucić. Przywraca elementarną równowagę.
Postmodernizm pełnił ostatnimi czasy - może niechcący - skompromitowaną nieco funkcję "obiektywnego prawa rozwoju ludzkości". Drapował się w szaty konieczności dziejowej, brał w nawias całą nowożytną kulturę. Tradycjonaliści, z rezerwą odnoszący się do tego prądu z jego dezynwolturą, efekciarstwem, programową niepowagą i zatarciem granic gatunkowych - milczeli pokornie, nie chcąc ani dać się odesłać na przedwczesną emeryturę, ani stracić kontaktu z nowo powstającą sztuką: literaturą, filmem. Dopiero dziś nieśmiało podnoszą głowy widząc, że można na powrót kłócić się o wartości tak niemodne jak rudymentarny sens w sztuce. A przynajmniej rozważać zyski i straty, jakie doktryna przyniosła kulturze. O stratach nader przyziemnych chciałbym tu mówić, zostawiając filozofom generalny spór o to, czy istotnie żyjemy już w epoce "ponowoczesności", czy to tylko złudzenie, przejściowa moda intelektualna. Jak wiadomo, postmodernizm cał