"WAĆPAN przyszedłeś zwiedzić szpital wariatów...?" Tak zaczyna się słynna scena szósta trzeciego aktu "Kordiana". I ona była matką pomysłu adaptowania dla sceny głośnej i wielkiej powieści Krzysztonia. Kto był ojcem? Ojcem był obłęd, a raczej pospolity bzik, który każe tłumaczyć dla sceny rzeczy nawet tak nieprzekładalne jak ta. Od razu usprawiedliwmy sprawcę: spełnił obietnicę daną Autorowi, który do teatru żywił miłość wielką i niezupełnie odwzajemnioną. Tak, Krzysztoń jakby zamówił tę adaptację u Krasińskiego, Dejmek dopilnował, teraz teatr gra. Taka jest - prawdziwa i domyślana - geneza zdarzenia, o jakie trudno na co dzień w teatrze. Wielka literatura, wielki gąszcz problemów, wielkie romantyczne posłanie i wydźwięk nie mniejszy. Czegóż więc chcieć? Spójrzmy na rzecz raz jeszcze, Krzysztoń napisał 1000-stronicowy monolog, drobiazgowo rejestrując przypadek schizofrenii, potwornej choroby, uznawanej z dawna przez hagiograf
Tytuł oryginalny
Obłęd
Źródło:
Materiał nadesłany
Express Wieczorny nr 64