"Walentynki" w reż. Beaty Dzianowicz w Teatrze Śląskim w Katowicach ocenia Dorota Mrówka.
Pierwsze koty za płoty - to obiegowe powiedzonko najlepiej pasuje do teatralnego debiutu Beaty Dzianowicz. "Walentynki" w jej reżyserii to spektakl sympatyczny, ale pod wieloma jeszcze względami niedoskonały. Zbytnia chęć dochowania wierności tekstowi może zgubić nawet doświadczonego twórcę. Szczególnie gdy sztuka stawia przed reżyserem trudne zadania, wymagające oryginalnych pomysłów i rozwiązań. Jednym z takich formalnych wyzwań jest np. ukazanie unoszących się nad miastem bohaterów. W katowickim spektaklu wykorzystano do tego projekcję wideo: aktorzy sfilmowani w blue-boksie, nałożeni na rysowane, umowne tło. Można jednak śmiało sobie wyobrazić spektakl pozbawiony tych multimedialnych efektów na rzecz rozwiązań czysto aktorskich - bo przecież to, co najważniejsze, rozgrywa się w psychice postaci. Główną materią powinien być tu człowiek z całym bogactwem emocji i doświadczeń. Powinien, ale rozpływa się w natłoku obrazów. "Walentynk