W "Fauście" Jerzego Jarockiego od głównego bohatera ważniejszy jest diabeł i dziewczyna
Czekaliśmy z niecierpliwością na tę kilkakrotnie już przesuwaną premierę. Nie tylko dlatego, by posłuchać ze sceny nowego (znakomitego!) tłumaczenia arcydzieła Goethego pióra Jacka St. Burasa. Nie chodziło też o nadrobienie wstydliwej zaległości repertuarowej. "Faust" mógł być testem dla polskiego teatru i kolejną summa Jerzego Jarockiego, który przed kilku laty "Ślubem" Witolda Gombrowicza ustawił poziom dyskusji o estetyce teatralnej, funkcji aktora w przedstawieniu, reżyserskiej lekturze tekstu. W krakowskim "Fauście" skumulowały się także ambicje Starego Teatru pragnącego odzyskać blednącą wielkość. Rezultatem tych oczekiwań jest przedstawienie o imponującym wprost (ale nie zawsze potrzebnym) rozmachu inscenizacyjnym. Czegóż to nie ma w "Fauście" Jerzego Jarockiego! Czarny jak smoła tresowany pudel, ożywający posąg kosmatego kozła-szatana, szybująca pod sufitem wiedźma na wieprzu, naga Helena Trojańska, falujący w wielkiej orgii saba