Tak się złożyło niedobrze, że widziałem, francuskie przedstawienie Orfeusza - Williamsa w inscenizacji Raymonda Rouleau. Ten awangardowy reżyser o międzynarodowej pozycji dał wstrząsające przedstawienie. W dwu pierwszych aktach kotłował się podziemny nurt dramatyczny i tak wzbierał, że w akcie trzecim czekało się na nieuchronną katastrofę. Oczywiście, oglądające krakowskie przedstawienie starałem się zapomnieć o poprzednim wrażeniu, niemniej czekałem na podobnie silny impuls. Spotkał mnie przykry zawód. Gdybym nie poznał przedtem Orfeusza ze sceny i z lektury, przypuszczałbym teraz, że sztuka jest licha. Trawestacja mitu orfejskiego, podjęta przez Williamsa (zresztą nie po raz pierwszy) jest bardzo swobodna. Ogranicza się właściwie do uwspółcześnionej i spospolitowanej postaci bohatera - wędrownego gitarzysty - i do jego izolacji w gruboskórnym otoczeniu miasteczka na południu Stanów. To jest owe piekło, do którego zstępuje nasz Orfeusz
Tytuł oryginalny
Orfeusz - zaszczuty
Źródło:
Materiał nadesłany
Dziennik Polski nr 122