Nigdy, nie rozumiałem, dlaczego Tennessee Williams jest znakomitym dramaturgiem, laureatem dwóch Pulitzerów, dwóch amerykańskich Nagród Krytyki, a także autorem o światowym rozgłosie. Rozumiem natomiast, dlaczego z taką lubością grywany bywa na pewnych scenach, u nas i gdzie indziej. Wszystko bowiem, co trąci romantyzmem brukowym, uważa się po teatrach za szczególnie teatralne. Bo to i drapieżność, i gra namiętności, i ostre spięcia kontrastowe, i melancholijne zadumy liryczne. Tu aktor może utożsamić się z uciśnioną niewinnością - i powibrować sobie głosem, aksamitnie; albo utożsamić się z pierwiastkiem zła i pomruczeć groźnie, basowo. Może wreszcie usiąść ciężko z głową opuszczoną na pierś, z opuszczonymi bezwolnie ramionami, z obwisłymi dłońmi, z oczami błądzącymi hen, to bezkresach smutnego losu - malownicza postawa, która wyraża zawsze skazanie jednostki przez złowrogie fatum. I zapewnia aktorowi samopoczucie wielkiego tragi
Tytuł oryginalny
Orfeusz rozszarpany
Źródło:
Materiał nadesłany
Echo Krakowa nr 118