Oglądając "Sylfidy" podczas sobotniego wieczoru baletowego w Teatrze Wielkim czułam się jak Gombrowiczowscy uczniowie, których "nie zachwyca". Z klasycznym baletem na większości scen operowych w Polsce rzeczywiście jest jak z... lekturami szkolnymi. Przysłowiowego wieszcza Słowackiego większości z nas obrzydziła pani polonistka - nielicznym udało się, mimo edukacyjnego przymusu, zachować miłość do literatury. Z tańcem rzecz ma się pozornie trochę inaczej. Tu trudno uwierzyć w wielkość i piękno najsłynniejszych choreografii świata, kiedy baleriny są sztywne jak drągi, walą pointami w podłogę niczym młoty pneumatyczne, a z twarzy nie schodzi im albo uśmiech numer pięć, albo grymas totalnego wysiłku. Dramaturgia wydarzeń buduje się przeważnie na zupełnie groteskowej zasadzie: kiedy ktoś po skoku spada na chwiejące się nogi i - sukces! - utrzymuje równowagę. Jak w takich okolicznościach uwierzyć, że taniec tych dziewcząt może kogoś zau
Tytuł oryginalny
Nie można kochać na rozkaz
Źródło:
Materiał nadesłany
Gazeta Wielkopolska nr 247