Po "Woyzecku" Georga Buchnera zachęcałem gorąco, by jeździć na Szwedzką, bo jest tam teatr ambitny, nie zważający na koniunktury, mody i "zapotrzebowania" rynku, teatr, w którym zdarzają się interesujące przedstawienia. Do tego jest to jedno z nielicznych miejsc teatralnej Warszawy, gdzie na premierach spotykają się ludzie, których poza tym nie spotyka się nigdy razem. A jest to w dzisiejszych czasach wartość wcale niepowszednia.
Chwaliłem spektakle Henryka Baranowskiego, Wojciecha Maryańskiego, ale też przy okazji Becketta przestrzegałem teatr przed utratą wiarygodności artystycznej. Przy ogromnych ambicjach taki moment musiał nadejść, zwłaszcza że teatr działający w nieco studyjnych warunkach, zmuszony jest w dużej mierze na ufniejszą niż w innych okolicznościach samoocenę swych sił i możliwości. Nietrudno więc o pomyłki tkwiące niejako "u zarania" konkretnych przedsięwzięć artystycznych. Przejawem takiego "nieszczęścia" są "Trzy siostry" na zakończenie ambitnego sezonu. Sztuka Czechowa okazała się "przeszkodą" nie do pokonania. Wszystko nagle stało się za trudne. Począwszy od czystego, zrozumiałego wyartykułowania tekstu, przez zawiązanie choćby szczątków dialogu - tu "koncepcja" reżyserska skłaniała aktorów do mówienia "przed siebie", w "przestrzeń", a więc z zasady przeciwna była dialogowi (dlaczego?); przez "zamazywanie" sobie sytuacji nadmiernym "tupani