Miłość za miłością, nałogowa zazdrość, seryjne zdrady, studia w przebraniu męskim, nędza, porwanie, klinika psychiatryczna, syfilis, wojna, obóz dezynfekcyjny, długi, wyobcowanie, przedwczesna śmierć syna - te losy malarki i graficzki Zofii Stryjeńskiej odżywają na scenie w spektaklu "Stryjeńska. Let's Dance, Zofia".
To rewelacja teatralna. I życiowa. Biografia Stryjeńskiej wybucha tu dzięki trzem kobietom: reżyserce Joannie Lewickiej, aktorce Dorocie Landowskiej i dramaturżce Annie Dudzie. Ich Stryjeńska przewartościowuje istnienie. Przed nami seria obrazów i tekstów, pieśni i wideo, flashbacków z koszmaru XX wieku i wierszy. Działa się na nas - widzów - dowcipem, a zarazem duchem. Bez owego esprit nie zdzierżylibyśmy opowieści rozpaczy: śmierć zawsze przedwczesna i zawsze niewypowiedziana. Widzowie często śmieją się z ironii losu, z siły komicznej aktorki, która roztacza także żal. Życie łaskocze i smaga nas ze sceny. Oto egzystencja - Stryjeńskiej, Lewickiej, nasza. Identyfikujemy się z postacią daleką, a tak bliską każdej, każdemu. Chcemy stać się Stryjeńską, choć wzdragamy się przed bohemą, biedą, chorobą, nadwrażliwością, stanami granicznymi. Stryjeńska zdaje się swojska poprzez kujawiaki w jej sztuce, a tak naprawdę pozostaje wieczn