Na scenie, która jest estradą koncertową, na tle opuszczonej kurtyny, odbywa się próba kwartetu. Czterej faceci w czarnych ancugach, cztery krzesła, cztery metalowe pulpity nutowe - ot i wszystko. Próba trwa tak długo jak spektakl. Rozmywa się w kłótniach, połajankach, bełkocie intelektualnym, ględzeniu o cyckach Maryni i innych duperelach, w typowych Polaków rozmowach, a jakże, z aluzjami i o polityce "w glątwie ostatecznej". Oczywiście nic w rezultacie nie powstaje. (Skąd my to znamy?). Przyszli, pogadali, parę razy spróbowali wziąć się do roboty i coś stworzyć. I się rozeszli, ukontentowani pozorami.
Widz ma oczywiście prawo zakładać, że w tym półtoragodzinnym spektaklu o nic właściwie nie chodzi. I tak ma wystarczająco wiele satysfakcji. Może więc twierdzić, że "Kwartet" jest po prostu dobrą zabawą (humor wynika z czystego absurdu), że radość i przyjemność płynie z faktu uczestniczenia w zabawie w teatr czy "antyteatr", a bełkot na scenie jest totalną kpiną z teatru "mówionego", i w ogóle z międzyludzkiej komunikacji, z kontaktów czysto werbalnych, pozornych, zewnętrznych. Że "Kwartet" to rodzaj współczesnej komedii dell'arte, bo istotnie element improwizacji (choćby nawet zręcznie udawanej) w sposób istotny konstytuuje ostateczny kształt spektaklu. Że jest to rodzaj "czystej formy". Że jest to wreszcie swoiste "instrumentarium" teatralne, w którym instrumentem jest aktor, a dźwiękiem: słowo, ruch, gest, cisza i również tenże aktor jednocześnie. Że jest to zatem swoista partytura wizualno-dźwiękowa i że - być może - operując ter