Z różnych przyczyn premiera prasowa "DEMONICZNEGO NADKABARETU" opóźniła się o dobre dwa tygodnie, nic więc dziwnego, ze zanim zasiadłem wreszcie na widowni Teatru 7.15, zdołały dotrzeć do mnie liczne i niezasłużone wieści. Że "chała", te widzowie wychodzą w przerwie, a nawet - zdarza się - w czasie trwania spektaklu, głośno okazują niezadowolenie, skrzypią krzesłami, psioczą...
I wszystko to zapewne prawda, z tym jednak, że - wedle mojego najszczerszego rozumienia - ten bardzo konsekwentny i jednorodny stylistycznie spektakl bynajmniej "chałą" nie jest, zwłaszcza że przynosi również kilka ról więcej niż dobrych, mogących szczerze cieszyć serce każdego teatromana. Cóż z tego jednak? Jeżeli przy wzgardliwych pomrukach widowni pada frekwencyjnie spektakl marny, pretensjonalnie nadęty albo po prostu niechlujnie przygotowany, uważam to za rzecz sprawiedliwą i poniekąd dydaktyczną wobec teatru; jeżeli wszelako pada spektakl dobry, muszę pytać głośniej, gdzie tkwi błąd. Błąd zaś - powtarzam swoją gorzką przepowiednię z artykułu "W poszukiwaniu własnego stylu" - tkwi po prostu w wyborze sceny: Teatr 7.15 będąc od lat z górą dwudziestu sceną typowo rozrywkową, wyrobił bowiem sobie specyficzną publiczność i wszelkie spektakle trudniejsze kładą się tu tradycyjnie. Można oczywiście starać się przeł