Lope de Vega napisał uroczą komedię o przegranych miłostkach chytrej kurtyzany; Teatr Polski wystawił ją jako surrealistyczny reportaż o domach publicznych, które odwiedzają Hiszpanie, rodem z Garwolina. Noszą szpady, krezy, barwne pludry, zarost a la Karol V, brakuje im przecież dystynkcji ruchów, lekkości słowa, elegancji uczuć. Brakuje tych wszystkich nieuchwytnych subtelności, które tak pięknie sumuje rzeczownik "grandezza". Rozumiem, że nowoczesny reżyser może sobie z owej grandezzy dworować, ale i tej fanfamowskiej ironii w spektaklu Teatru Polskiego nie dostrzegłem. Bo trudno za ironię uznać złe pomysły. Tych - w nadmiarze. Jakieś papugowate Harpie, fruwające nad sceną na niewidocznych drutach; jakieś parkany z przyklejonymi podobiznami Zeusa, sunące z turkotem obrotówki; jakieś kąpielowe ręczniki, w które otulono bohaterów - widać w nadziei, iż widza tak zaabsorbują zmagania aktora z grożącą strip-teasem szmatą, że nie zwróci uwagi
Tytuł oryginalny
Hiszpanie z Garwolina
Źródło:
Materiał nadesłany