Szkoda, że wyszło. Andrzej Domalik nie sobie poradzić z Czechowem (vide "Mewa" i niedawny telewizyjny "Płatonow"); na Szekspirze rozłożył się jak długi. Trudno mówić tu o spójnej interpretacji; pomysł, że Duch ojca Hamleta to agent obcego mocarstwa jest aż żenujący w swojej banalności i ograniu. Dlaczego jednak ten duch jest przy tym (Wiesław Komasa) aż karykaturalnie nieudolny? Dlaczego Mariusz Bonaszewski "Być albo nie być" wykrzykuje z tyłu sceny? Żeby było inaczej? Dlaczego Grabarz jest parkowym dozorcą, a wniesione w pogrzebowym orszaku zwłoki Ofelii leżą na scenie aż do końca? Dlaczego w parze Rosencrantz i Guilderstern jeden jest Murzynem, a drugi - idolem z "Metra" Robertem Janowskim? Spektakl sprawia wrażenie, jakby reżyser zapomniał, co chciał przez "Hamleta" powiedzieć i haftuje inscenizację pomysłami od sasa do lasa. Wypadek przy pracy? Dobrze byłoby, żeby podziałał jak ostrzeżenie: Domalik jest teatrowi potrzebny. Ś
Źródło:
Materiał nadesłany
Polityka nr 4
Data:
23.01.1993