ZDAJE się, że już do końca sezonu "Białe małżeństwo" Różewicza ma Teatrowi Współczesnemu zastąpić wszelkie inne pozycje repertuarowe. Idzie ciągle kompletami bilety są wyprzedane na kilka tygodni naprzód i dzięki temu teatr nie musi wracać ani do "Ułanów" Rymkiewicza, ani do "Non stop" Borodowicza, ani wreszcie do "Pijaków" Bohomolca, których od chwili premiery powtórzono tylko kilka razy, przy czym wcale nie zanosi się na to, by się ktokolwiek domagał ich kontynuacji.
Bo też mamy tu znów do czynienia z repertuarowym niewypałem. Przy całym szacunku dla naszej klasyki i dla zasług Franciszka Bohomolca jako jednego z pierwszych dramaturgów polskich, a zarazem głosiciela ideologii Oświecenia na łamach "Monitora", którego był redaktorem, trudno podzielać opinię uczonych w piśmie, że "Pijacy" to komedia "mogąca jeszcze dziś oddziaływać na scenie". I mimo własnych zapewnień, że jest to "utwór naiwny, ale bynajmniej nie prymitywny", musiał czuć jego wątłość sam reżyser Helmut Kajzar skoro starał się na wszelkie, lepsza i gorsze, sposoby rozbudować i nadbudować go inscenizacyjnie. Mówię: "lepsze", gdyż wiele jest w tej inscenizacji pomysłów dowcipnych, jak chociażby ów wschód słońca (w tle unosi się ku górze tarcza słoneczna ułożona z butelek wódki) albo dodane do tekstu autorskiego prologi, z których pierwszy, na początku widowiska, jest wygłaszany jeszcze po trzeźwemu, a drugi, po przerwie, już po pij