"Brat naszego Boga" Karola Wojtyły w warszawskiej Rampie to nie teatr, lecz akademia na cześć. Budząca niesmak i zażenowanie.
Prolog przedstawienia. W rytm mocnej w założeniach muzyki Zygmunta Koniecznego posuwistym krokiem wchodzą na scenę aktorzy. Marsowe oblicza, oczy zasnute mgłą. Nie, nie zaczną ze sobą rozmawiać. Staną w bezruchu, by zapatrzyć się w dal. Co przyciąga ich wzrok? Świetlisty kwadrat. Okno. Papieskie okno zapamiętane przez świat z nocy przełomu marca i kwietnia ubiegłego roku. Epilog przedstawienia. Na scenie obleczony białym obrusem ołtarz, na nim otwarty ewangeliarz. Reflektor wydobywa z mroku ową księgę. Brakuje tylko wiatru obracającego strony jak podczas pogrzebu Jana Pawła II. Obie te sekwencje najjaśniej pokazują, do czego autorom spektaklu w warszawskim Teatrze Rampa potrzebny był dramat Karola Wojtyły "Brat naszego Boga". Nie, nie do przywołania tamtych emocji i wzruszeń, bo ich odtworzyć się nie da - to sprawy dla każdego zbyt intymne. Raczej do podkreślenia, że oto ludzie sceny składają hołd papieżowi Polakowi. Czynią to jednak poprzez nad